– Daj jej wreszcie ten tlen!
– Szarpie się…
– Hej tam! Pomóżcie, przytrzymajcie ją! Nie mogę się wkłuć!
Toby wiła się, drapiąc na oślep. Wysoko widziała światło i ze wszystkich sił walczyła, żeby przebić się przez ciemność i dotrzeć do niego, zanim zniknie. Tylko że coś sparaliżowało jej ręce, tylko że coś przygniotło je do ziemi. Powietrze, które wdychała, pachniało gumą.
– Toby, przestań, uspokój się! – Poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę, jakby chciał wywlec ją z mroku.
I raptem czarna zasłona tuż przed oczami pękła na pół, raptem głowę Toby skąpał strumień światła. Zobaczyła twarze pochylonych nad nią ludzi. Zobaczyła inne światła, jeszcze więcej świateł, niebieskich i czerwonych, tańczących w kolorowym kręgu. Są piękne – pomyślała. Kolory… Są takie piękne. Coś zatrzeszczało w ciemności. Policyjna radiostacja.
– Panie doktorze, chyba powinien pan to obejrzeć – powiedział jeden z policjantów.
Dvorak się nie odezwał. Tylne światła karetki wiozącej Toby do szpitala podskakiwały na wyboistej drodze. Nie powinna być dzisiaj sama – pomyślał. Powinienem być z nią. Chcę z nią być. Chcę z nią zostać.
Odwrócił się do policjanta i zdał sobie sprawę, że nogi ma miękkie w kolanach, że nadal cały się trzęsie. Noc nabrała szalonego, psychodelicznego wymiaru. Te wszystkie radiowozy, te wszystkie światła. Gapie za płotem, tłumek zbierający się na każdym miejscu przestępstwa – ci ludzie byli starsi, mieszkali w Brant Hill i, słysząc zawodzenie syren, zaciekawieni wyszli w noc tylko w narzuconych na ramiona szlafrokach. Stali milczącym rzędem, zaglądając przez siatkę do wykopu, skąd wydobyto dwa ciała, które leżały teraz odkryte na ziemi. Nie był to tłumek jowialny czy frywolny; w ich przypadku śmierć czyhała za blisko, żeby się z niej naśmiewać.
– Czeka na pana detektyw Sheehan – dodał policjant. – Tylko on tego dotykał.
– Czego dotykał?
– Zwłok.
– Jeszcze jedne zwłoki?
– Niestety.
Zaczęli niezdarnie gramolić się z wykopu.
– Były w bagażniku samochodu – wysapał policjant.
– Którego?
– Lincolna doktora Yarborougha. Tego, za którym tu przyjechaliśmy. Śledziliśmy faceta od momentu, gdy wyszedł z siedziby tego zrzeszenia. Wygląda na to, że wiózł na pogrzeb jeszcze jednego nieboszczyka. Otworzyliśmy bagażnik, no i… Czego jak czego, ale takiego obrazka się nie spodziewaliśmy.
Wyszli z wykopu, minęli grupę staruszków za płotem i podeszli do samochodu Yarborougha. Stał przy nim Sheehan.
– Ostatnio chodzą trójkami – mruknął. Dvorak pokręcił głową.
– Nie wiem, czy to zniosę. Mam dość.
– Dobrze się czujesz?
Dvorak pomyślał o czekającej go nocy. O godzinach, które miną, nim znajdzie się przy łóżku Toby. Nic nie mógł poradzić. Musiał to zrobić, ot i tyle.
Wyjął z kieszeni lateksowe rękawiczki.
– Zaczynajmy – powiedział i zajrzał do bagażnika. Sheehan oświetlił latarką wnętrze.
Przez chwilę Dvorak nie potrafił wykrztusić słowa. Stał, patrząc na twarz dziewczyny, na siniak szpecący jej delikatną skórę, na szare oczy, otwarte i martwe. Kiedyś żyła w nich dusza, kiedyś widział, jak w nich lśni. Gdzie teraz jesteś? – pomyślał. Mam nadzieję, że tam, gdzie będziesz szczęśliwa. Gdzie jest ciepło, bezpiecznie i dobrze.
Wyciągnął rękę i delikatnie zamknął oczy Molly Picker.
Z niespokojnego snu wyrwał go śmiech pielęgniarek na korytarzu. Otworzył oczy, ujrzał światło dnia wpadające przez okno. Siedział na krześle przy szpitalnym łóżku Toby. Toby wciąż spała. Oddychała powoli i rytmicznie, policzki miała zaróżowione. W nocy oczyszczono jej twarz z ziemi, mimo to we włosach nadal skrzyły się ziarenka piasku.
Wstał, przeciągnął się i pokręcił głową, chcąc rozluźnić zesztywniałe mięśnie szyi. Nareszcie słoneczny dzień – pomyślał. Po niebie płynęła tylko jedna leciutka chmurka.
– Miałam koszmarny sen.
Odwrócił głowę i spotkali się wzrokiem. Wyciągnęła do niego rękę. Ciepło ujął jej dłoń i przysiadł na łóżku.
– Tylko że to nie był sen, prawda? – spytała.
– Nie. To było aż za prawdziwe.
Milczała chwilę, marszcząc czoło, jakby próbowała zebrać fragmenty wspomnień i złożyć je w zrozumiałą całość.
– Znaleźliśmy ich archiwum – powiedział Dvorak.
Spojrzała na niego pytająco.
– Przechowywali wszystkie dane na temat przeszczepów. Siedemdziesiąt dziewięć teczek. Trzymali je w podziemiach budynku zrzeszenia. Nazwiska pacjentów, notatki operacyjne, wyniki kontrolnych badań tomograficznych głowy.
– Gromadzili dane?
– Tak. Żeby móc udokumentować swoje roszczenia do sukcesu. Wygląda na to, że te implanty rzeczywiście przynosiły ludziom pożytek.
– Ale niektórych zabijały – wtrąciła cicho.
– Tak. Na początku zeszłego roku, kiedy Wallenberg wykorzystywał płody pochodzące z aborcji. Pięciu mężczyznom wszczepiono komórki z tego samego źródła. Wszyscy zostali zainfekowani właśnie w tym czasie. Pierwszy z nich umarł rok później.
– Doktor Mackie? Dvorak kiwnął głową.
– Znaleźliście siedemdziesiąt dziewięć teczek. Co z pozostałymi pacjentami?
– Żyją, są zdrowi. Mają się doskonale. Stawia to nas przed moralnym dylematem. Co będzie, jeśli kuracja Wallenberga jest naprawdę skuteczna?
Po jej minie poznał, że też się tym niepokoi. Jak daleko można się posunąć, by przedłużyć człowiekowi życie? Ile człowieczeństwa trzeba będzie złożyć w ofierze?
– Wiem, gdzie jest Harry Slotkin. – Spojrzała na niego z wstrząsającą jasnością w oczach. – W Brant Hill, w nowym skrzydle domu opieki. Przed kilku tygodniami wylali tam nowe fundamenty.
– Tak. Wallenberg nam powiedział.
– Wallenberg?
– Wszyscy skaczą sobie do gardeł. Wallenberg i Gideon kontra Trammellowie. Kto pierwszy zwali winę na przeciwnika, ten lepszy! Na razie Trammellowie przegrywają.
– A Robbie? – Musiała zebrać całą odwagę, by o to zapytać. – Które z nich…?
– Richard Trammell. Pistolet jest zarejestrowany na jego nazwisko. Ekspertyza balistyczna powinna to potwierdzić.
Kiwnęła głową, rozważając tę wiadomość w milczeniu. Zobaczył w jej oczach łzy i zdecydował, że o Molly Picker powie jej później. Nie czas wkładać na jej barki jeszcze jedną tragedię.
Ktoś zapukał do drzwi i do pokoju weszła Vickie. Była jeszcze bledsza niż poprzedniego wieczoru, kiedy odwiedziła siostrę. Bledsza i dziwnie zalękniona. Przystanęła kilka kroków od łóżka, jakby bała się podejść bliżej.
Dvorak wstał.
– Zostawię was same – powiedział.
– Nie, proszę… – zaprotestowała Vickie. – Nie musi pan iść.
– Nigdzie nie idę. – Nachylił się i pocałował Toby. – Zaczekam na korytarzu.
W progu przystanął i spojrzał przez ramię.
Zdawało się, że Vickie wyzwoliła się nagle z niewidzialnych więzów. Trzema szybkimi krokami podeszła do łóżka i wzięła siostrę w ramiona.
Dvorak przetarł ręką oczy. I cichutko zamknął za sobą drzwi.
Dwa dni później
Respirator pracował z częstotliwością dwudziestu oddechów na minutę; po każdym wydechu zapadały się żebra i ściana klatki piersiowej, a w boksie rozlegało się ciche westchnienie. Rytm ten koił ją i uspokajał. Przyczesała matce włosy, obmyła jej ręce, nogi i całą resztę, przesuwając myjką po znajomych miejscach. Plamka pigmentu w kształcie gwiazdy na lewym ramieniu. Blizna po biopsji na piersi. Palec wykrzywiony artretyzmem w pastuszy kij. Ale blizna na kolanie? Skąd blizna na kolanie? Toby pogrążyła się w zadumie. Blizna była stara, dobrze zagojona, prawie niewidoczna – jej pochodzenie ginęło w zapomnianych krainach dzieciństwa matki. I patrząc na jej kolano w jaskrawym świetle, pomyślała: miała tę bliznę od lat, a ja zauważyłam ją dopiero teraz.