Выбрать главу

Kontrola i porządek. To było jej hasło. Kontrola i porządek w życiu osobistym, kontrola i porządek w izbie przyjęć. Ale ta reanimacja nie skutkowała i Toby nie była w stanie temu zaradzić. Nie miała przeszkolenia w otwieraniu klatki piersiowej ani zszywaniu pękniętej komory serca.

Spojrzała na pacjentkę. Skóra na jej twarzy była marmurkowa, obwisłe policzki niemal szkarłatne. Toby wiedziała, że komórki mózgu są niedożywione. Że umierają.

Zmęczonego masowaniem kierowcę zastąpił jego kolega. Pracę podjęła świeża para rąk.

Na ekranie ukazała się chaotyczna, postrzępiona linia. Migotanie komór. Śmiertelny rytm.

Zespół zastosował zwykłą w takich przypadkach taktykę. Wstrzykiwano coraz większe dawki leków znoszących arytmię, lidokainy i bretyliny, poddawano pacjentkę coraz silniejszym elektrowstrząsom. Zdesperowana Toby odessała z osierdzia kolejne pięćdziesiąt centymetrów sześciennych krwi.

Linia wykresu na ekranie monitora spłaszczyła się i wyrównała.

Toby powiodła wzrokiem po twarzach współpracowników.

– No, tak. – Głęboko odetchnęła i z lodowatym spokojem dodała: – To już koniec. Która godzina?

– Szósta jedenaście – powiedziała Maudeen.

Utrzymywaliśmy ją przy życiu przez czterdzieści pięć minut – pomyślała Toby. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Nie pomógłby jej nikt.

Sanitariusz cofnął się od stołu. Pozostali też. To było niemal odruchowe, ten odwrót i te kilka sekund pełnego szacunku milczenia.

Gwałtownie otworzyły się drzwi i do sali reanimacyjnej wkroczył doktor Carey. Wejście miał jak zwykle dramatyczne.

– Gdzie ta tamponada? – warknął.

– Przed chwilą zeszła – odrzekła Toby.

– Co? Nie utrzymaliście jej?

– Próbowaliśmy. Nie daliśmy rady.

– Jak długo reanimowaliście?

– Niech mi pan wierzy, że wystarczająco długo. – Wyminęła go i wyszła.

Usiadła w recepcji przy biurku pielęgniarek, by zebrać myśli przed wypełnieniem karty zabiegowej. Z sali reanimacyjnej dochodził ją podniesiony głos narzekającego Careya. Wyciągnęli go z łóżka o wpół do szóstej, no i po cholerę? Nocny odpoczynek szlag trafił, nie mogli przedtem pomyśleć? Nie wiedzieli, że czeka go cały dzień w sali operacyjnej?

Dlaczego chirurdzy to takie dupki? Toby wsparła brodę na dłoni. Boże, czy ta noc nigdy się nie skończy? Jeszcze dwie godziny, jeszcze tylko dwie godziny…

Zza mgły zmęczenia doszło ją fuknięcie otwieranych drzwi.

– Przepraszam, przyszedłem zobaczyć ojca.

Toby poderwała wzrok. Przed biurkiem stał jakiś mężczyzna o pociągłej twarzy. Patrzył na nią bez uśmiechu, z gorzko wykrzywionymi ustami.

Wstała.

– Pan Slotkin?

– Tak.

– Toby Harper. – Wyciągnęła do niego rękę.

Uścisnął ją automatycznie, bez odrobiny ciepła. Nawet skórę miał zimną. Choć co najmniej trzydzieści lat młodszy od ojca, był do niego uderzająco podobny. Miał niemal identyczną twarz, ostrą i wyrazistą, identyczne wąskie brwi. Ale oczy miał inne. Oczy Daniela Slotkina były małe, ciemne i nieszczęśliwe.

– Wciąż diagnozujemy pańskiego ojca – powiedziała. – Nie otrzymaliśmy jeszcze wyników badań laboratoryjnych.

Slotkin rozejrzał się i niecierpliwie mruknął.

– O ósmej muszę być w mieście. Mógłbym się z nim zobaczyć?

– Oczywiście. – Zaprowadziła go do gabinetu. Pchnęła drzwi i stwierdziła, że nie ma tam nikogo. – Musieli go przewieźć na rentgen. Sprawdzę, czy już skończyli.

Slotkin wrócił za nią do recepcji. Stanął obok i obserwował ją, kiedy podnosiła słuchawkę. Toby poczuła się nieswojo. Odwróciła się i wystukała numer.

– Rentgen – odezwał się Vince.

– Mówi doktor Harper. Czy są już wyniki tomografii?

– Nie. Jeszcze nie przygotowałem sprzętu.

– Jest tu syn pacjenta. Odeślę go do was.

– Pacjenta tu nie ma.

– Jak to?

– Jeszcze go nie przywieźli, jest w izbie przyjęć.

– Przed chwilą sprawdzałam, nie ma go… – Toby urwała. Daniel Slotkin stał tuż obok, musiał usłyszeć zdumienie w jej głosie.

– Coś się stało? – spytał Vince.

– Nie, nie, nic. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Slotkina. – Przepraszam pana na chwilę. – Wróciła do gabinetu numer trzy i zajrzała do środka. Nikogo. Jednakże wózek wciąż tam stał, a na podłodze walało się zmięte prześcieradło, którym przykryły pacjenta.

Ktoś musiał przewieźć go do innej sali, do innej sali… Przecięła korytarz, weszła do gabinetu numer cztery, rozsunęła kotarę. Harry’ego Slotkina tam nie było.

Kiedy szła do gabinetu numer dwa, serce waliło jej jak młotem. Otworzyła drzwi. Ciemno. Pogaszone światła. Nikt nie zostawiłby pacjenta w ciemnym pokoju. Mimo to nacisnęła kontakt.

Stół. Na stole nikogo.

– Nie wiecie, gdzie położyliście mojego ojca? – warknął Slotkin, który chodził za nią krok w krok.

Ignorując jego pytanie, weszła do sali reanimacyjnej i zaciągnęła za sobą kotarę.

– Gdzie Slotkin? – Szepnęła.

– Ten staruszek? – odrzekła Maudeen. – Vince miał go zabrać.

– Vince mówi, że Slotkin do niego nie dotarł. Nie mogę go znaleźć. Przyjechał jego syn.

– Zaglądałaś do trójki?

– Wszędzie zaglądałam! Maudeen i Val wymieniły spojrzenia.

– Trzeba sprawdzić na korytarzach. – Wybiegły z sali. Toby została, żeby stawić czoło sytuacji.

– No i gdzie on jest? – spytał Slotkin.

– Właśnie próbujemy go znaleźć.

– Przecież miał być w izbie przyjęć.

– Ktoś musiał coś poplątać…

– Jest tu, czy nie?

– Panie Slotkin, zechce pan usiąść w poczekalni? Przyniosę panu filiżankę kawy…

– Nie chcę kawy. Mój ojciec miał ponoć jakiś atak, a wy nie możecie go znaleźć?

– Pielęgniarka sprawdza w rentgenie.

– Przecież pani już tam dzwoniła!

– Bardzo pana proszę, zechce pan przejść do poczekalni, a my sprawdzimy, co się właściwie… – Nie dokończyła. Wracały pielęgniarki.

– Dzwoniłyśmy do Morty’ego – rzuciła Val. – Sprawdzają z Ario parking.

– Nie znalazłyście go?

– Daleko nie zaszedł…

Toby poczuła, że blednie. Daniel Slotkin. Bała się na niego spojrzeć. Bała się jego wzroku. Ale nie mogła zignorować jego gniewu.

– Co się tu dzieje? – warknął. Pielęgniarki milczały. Obie patrzyły na Toby. Wiedziały, że w izbie przyjęć dowodzi lekarz. Że to na jego barkach spoczywa całkowita odpowiedzialność za pacjenta. Że winić należy jego. Albo ją.

– Gdzie jest mój ojciec?

Toby odwróciła się powoli i spojrzała mu w oczy.

– Nie wiem – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem.

Było ciemno, bolały go stopy, ale wiedział, że musi wrócić do domu. Sęk w tym, że za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak tam trafić. Harry Slotkin nie pamiętał nawet, jak to się stało, że kuśtyka teraz tą opustoszałą ulicą. Chciał przystanąć przed którymś z domów po drodze i poprosić o pomoc, ale wszystkie okna były ciemne. Gdyby zapukał do drzwi, zapaliłyby się światła, padłyby pytania, co z pewnością naraziłoby go na poniżenie. A Harry był człowiekiem dumnym. Nie należał do tych, którzy błagają o pomoc. Sam też nikomu pomocy nie udzielał. Nikomu, nawet własnemu synowi. Zawsze uważał, że dobroczynność prowadzi do kalectwa, a on kaleki wychować nie chciał. Siła to niezależność. Niezależność to siła.