Na pewno trafi do domu sam.
Gdyby tylko znowu pojawiła się ta dobra wróżka…
Odwiedziła go w tamtej izbie tortur, gdzie przywiązali go do zimnego stołu, gdzie paliło się oślepiające światło, gdzie kłuli go igłami, szturchali, obmacywali, szczypali. I wtedy przyszła dobra wróżka. Ona mu nie dokuczała. Uśmiechnęła się tylko, rozwiązała mu ręce i nogi, a potem szepnęła:
– Uciekaj, Harry! Uciekaj, zanim po ciebie wrócą.
Teraz był wolny. Uciekł, no i bardzo dobrze!
Szedł ciemną ulicą, mijał uśpione domy, szukając znajomych miejsc. Szukając czegoś, co by mu powiedziało, gdzie jest.
Musiałem zabłądzić – pomyślał. Tak, wyszedłem na spacer i zabłądziłem.
Nagle poczuł ostry ból w stopie. Spojrzał w dół i zdumiony przystanął.
W świetle latarni zobaczył, że jest na bosaka. Że nie ma nawet skarpetek. Patrzył na swoje stopy. Na swoje gołe nogi. Na swój skurczony, żałośnie zwisający członek.
Jestem nagi!
Spanikowany rozejrzał się wokoło, sprawdzając, czy nikt na niego nie patrzy. Ulica była pusta.
Zakrywając rękami genitalia, uciekł spod latarni i poszukał schronienia w ciemnościach. Kiedy zgubił ubranie? Nie pamiętał. Przykucnął na zimnym, wystrzyżonym trawniku przed jakimś domem i próbował zebrać myśli, lecz panika wypłoszyła wszystkie wspomnienia z ostatnich kilku godzin. Zaskamlał, zaskowyczał i zaszlochał cichutko, kołysząc się rytmicznie na bosych stopach.
Chcę do domu. Proszę, błagam, chcę się obudzić we własnym łóżku…
Objął się kurczowo, zrozpaczony do tego stopnia, że nie słyszał nawet warkotu silnika ani nie widział świateł samochodu, który wyjechał zza rogu. Zdał sobie sprawę, że go zauważono, dopiero wtedy, gdy wóz przystanął przy krawężniku.
Harry jeszcze mocniej zacisnął ręce, zwinął się w kłębek.
Z ciemności nadpłynął łagodny głos:
– Harry?
Nie podniósł głowy. Bał się wyprostować, bał się pokazać, że jest poniżająco nagi. Skurczył się jeszcze bardziej, jeszcze ciaśniej zwinął się w kłębek.
– Harry, przyjechałam zabrać cię do domu.
Powoli dźwignął głowę. Twarzy kierowcy nie widział, lecz rozpoznał ten głos. A przynajmniej tak mu się zdawało.
– Wsiądź do furgonetki, Harry.
Zakołysał się na piętach, czując, że mokra trawa muska jego nagie pośladki.
– Ale ja nie mam na sobie ubrania! – zapiszczał.
– Ubranie masz w domu. W domu masz całą szafę ubrań, nie pamiętasz? – Rozległ się cichy stukot przesuwanego metalu.
Harry spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że drzwi furgonetki są otwarte. Za nimi była ciemność. Obok samochodu dostrzegł sylwetkę mężczyzny, który zapraszająco wyciągał ku niemu rękę.
– Chodź, Harry – szepnął. – Jedziemy do domu.
Rozdział 4
Znaleźć nagiego człowieka – czy to aż takie trudne?
Toby siedziała w samochodzie i mrużąc oczy, patrzyła na szpitalny parking. Był już ranek i boleśnie jaskrawe światło dnia raziło jej nawykłe do mroku oczy. Słońce. Kiedy zdążyło wzejść? Nie widziała, jak wschodziło, nie miała ani chwili, żeby wyjrzeć na dwór, dlatego blask dnia był szokiem dla jej siatkówek. Oto skutki pracy na cmentarnej szychcie: przedzierzgnęła się w nocnego stwora.
Westchnęła i uruchomiła silnik mercedesa. Nareszcie do domu. Nareszcie mogła zostawić za sobą nocne koszmary.
Ale nawet teraz nie potrafiła otrząsnąć się z przygnębienia. W ciągu godziny straciła dwoje pacjentów. Nie miała wątpliwości, że śmierć kobiety była nieunikniona, że tej pacjentki uratować nie mogła.
Natomiast Harry Slotkin to zupełnie co innego. Prawie na godzinę zostawiła rozkojarzonego pacjenta bez żadnej opieki. Była ostatnią osobą, która go widziała, i choć próbowała ze wszystkich sił, za nic nie mogła sobie przypomnieć, czy przed wyjściem z gabinetu przywiązała mu ręce do wózka. Na pewno zapomniałam. Jedynie dlatego zdołał uciec. To moja wina. Harry Slotkin to moja wina.
Nawet gdyby nie ona zawiniła, niczego by to nie zmieniało, ponieważ Toby była szefem zespołu, osobą odpowiedzialną za wszystko i wszystkich w izbie przyjęć. Skutek? Gdzieś tam po przedmieściach krążył nieszczęsny starzec, zdezorientowany i nagi.
Zwolniła. Wiedziała, że policjanci już przeszukali tę okolicę, mimo to obserwowała chodniki z nadzieją, że gdzieś dostrzeże zbiegłego pacjenta. Newton jest stosunkowo bezpiecznym przedmieściem Bostonu, a przy ulicach, którymi jechała, mieszkali ludzie dość zamożni. Skręciła w wysadzaną drzewami aleję, spoglądając na dobrze utrzymane domy, starannie przystrzyżone żywopłoty i na podjazdy za żelaznymi bramami. Nie, w takiej okolicy nikt by staruszka nie napadł. A może ktoś przygarnął go na noc? Może w tej chwili Harry właśnie siedzi w jakiejś przytulnej kuchni i pałaszuje śniadanie?
Gdzie jesteś, Harry?
Krążyła po okolicy, próbując patrzeć jego oczyma. Byłoby tu ciemno, zmarzłby bez ubrania, zdezorientowany, nie wiedziałby, dokąd idzie. Bo dokąd właściwie szedł?
Do domu. Próbowałby wrócić do domu, do Brant Hill.
Dwa razy przystawała, by spytać o drogę, a kiedy wreszcie dotarła do Brant Hill Road, omal jej nie przegapiła. Nie było tam żadnych tablic, żadnych drogowskazów, była tylko olbrzymia żelazna brama między dwiema kamiennymi kolumnami. Toby przystanęła. We wzór na kutych wrotach wpleciono dwie eleganckie litery, barokowe „B” i „H”. Wijąca się za kolumnami droga ginęła dalej między liściastymi drzewami. A więc tak wygląda najbliższe sąsiedztwo Harry’ego Slotkina…
Toby wcisnęła pedał gazu i wjechała na Brant Hill Road.
Chociaż nawierzchnię drogi wyłożono stosunkowo niedawno, rosnące po obu jej stronach klony i dęby były drzewami w pełni dojrzałymi. Na niektórych liściach pyszniły się płomienne barwy jesieni. Bo to już wrzesień – pomyślała. Boże, kiedy minęło lato? Jechała krętą drogą, spoglądając na drzewa, na gęste poszycie, na cieniste miejsca, gdzie mogłoby spoczywać ciało Harry’ego. Czy policja przeszukała te krzaki? Jeśli Slotkin szedł tędy po ciemku, mógł łatwo wśród nich zabłądzić. Postanowiła, że zadzwoni na posterunek i zasugeruje, by przeczesali tę okolicę.
Drzewa się nagle przerzedziły, ustępując miejsca widokowi tak rozległemu i nieoczekiwanemu, że Toby gwałtownie zahamowała. Na poboczu stała tablica z zielono-złotym napisem:
Brant Hill, Wjazd Tylko Dla Mieszkańców i Gości.
Za tablicą rozciągał się pejzaż jakby przeniesiony ze starego angielskiego malarstwa. Ujrzała rozległe połacie łagodnie falujących, wypielęgnowanych trawników, zobaczyła ozdobny ogród z rzadkimi zwierzętami, kępy jesiennych brzóz i klonów. Nieco dalej, niczym klejnot pośród zieleni, błyszczał staw z dzikimi irysami. Między liliami wodnymi sunęły wolno dwa łabędzie. Za stawem ciągnęła się „wieś” – grupka eleganckich domów, każdy z własnym ogrodem, każdy ogród zaś otoczony płotem z palików. Wyglądało na to, że głównym środkiem transportu są tu wózki golfowe z zielono-białymi markizami. Widać je było dosłownie wszędzie, na podjazdach i ścieżkach między domami. Toby wypatrzyła kilka na polu golfowym, gdzie przewoziły graczy od dołka do dołka.
Skupiła uwagę na stawie, rozważając, czy jest głęboki, czy można się w nim utopić. Zdezorientowany, rozkojarzony człowiek mógłby po ciemku wejść wprost do wody.
Pojechała w kierunku osiedla. Pięćdziesiąt metrów dalej był skręt w prawo i kolejna tablica:
Klinika i Dom Opieki w Brant Hill.
Toby skręciła.
Wijąca się między świerkami droga całkiem nieoczekiwanie urywała się na parkingu. Za parkingiem stał wielki, dwupiętrowy gmach. Po jego prawej stronie rozpoczęto przygotowania do budowy nowego skrzydła. Przez siatkę widać było wykop pod fundamenty. Na skraju wykopu konferowała nad planami grupka mężczyzn w kaskach.