Выбрать главу

Odczekali chwilę, lecz nad budynkiem nie wznosiły się wijące dymy, syreny nie wyły jak w czasie katastrofy, a sklepikarze, włóczędzy i przestępcy spieszyli gdzieś w swoich sprawach, nie zaalarmowani, nieporuszeni. Na ich twarzach malowały się tylko ich własne troski i grzechy.

Sylvie i Auberon, przytuleni do siebie, powlekli się ciężkim krokiem do Starej Farmy. Oboje odnieśli wrażenie, że ten nagły wybuch miał ich rozdzielić (dlaczego? jak?) i prawie mu się to udało. Mógł powrócić w każdej chwili.

Co za plątanina

— Jutro — powiedziała Tacey, obracając ramę do haftowania — albo pojutrze, albo popojutrze.

— Och — powiedziała Lily. Ona i Lucy pochylały się nad zwariowaną kołdrą uszytą z niesymetrycznych kawałków i pokrywały jej powierzchnię ściegami, kwiatami, krzyżykami, supełkami i esami-floresami. — W sobotę albo w niedzielę — dodała Lily.

W tym momencie przyłożono zapałkę do armatniego zapłonu (prawdopodobnie przez przypadek, potem wynikną z tego pewne kłopoty) i wybuch, który Sylvie i Auberon słyszeli czy odczuli w Mieście, wstrząsnął Edgewood. Zadrżały szyby w oknach, zabrzęczały ozdobne drobiazgi na etażerkach, roztrzaskała się porcelanowa figurynka w starej sypialni Violet, a siostry schyliły głowy i podniosły ręce, żeby się osłonić.

— Co u diabła — powiedziała Tacey. Popatrzyły jedna na drugą.

— Grzmot — zauważyła Lily — piorun w środku zimy albo coś innego.

— Odrzutowiec — stwierdziła Tacey — przekroczył barierę dźwięku. Albo coś innego.

— Dynamit — orzekła Lucy. — Gdzieś na granicy stanów. Albo coś innego.

Zamilkły na chwilę i pochyliły się ponownie nad robótką.

— Zastanawiam się — powiedziała Tacey, częściowo zwrócona do nich plecami, podnosząc wzrok znad robótki. — No cóż — dodała i wzięła inną nitkę.

— O nie — powiedziała Lucy. — Śmiesznie to wygląda — oceniła krytycznie ścieg, który Lily zaczęła wyszywać.

— To zwariowana kołdra — zauważyła Lily.

Lucy przyglądała się siostrze i drapała po głowie bez przekonania.

— To nie znaczy, że musi być śmieszna — stwierdziła.

— Zwariowana i śmieszna — Lily nie przerywała pracy. — To duży zygzak.

— Cherry Lake… — powiedziała Tacey, trzymając igłę pod światło ledwo przenikające przez okna, które już nie drżały — myślała, że dwóch chłopaków się w niej kochało. Parę dni temu…

— Czy to ten Wolf? — spytała Lily.

— Parę dni temu — ciągnęła Tacey, przeciągając zieloną jedwabną nitkę przez ucho igielne za pierwszym razem — ten Wolf pobił się okropnie z…

— Rywalem.

— Z trzecim chłopakiem. Cherry nawet o tym nie wiedziała. To było w lesie. Ona jest…

— Trzej — zaśpiewała Lucy i gdy powtórzyła „trzej” po raz trzeci, dołączyła do niej Lily, śpiewając o oktawę niżej: — Trzej, trzej rywale, dwaj, dwaj chłopcy malowani, na zielono ubrani.

— Ona jest — powiedziała Tacey — naszą kuzynką, w pewnym sensie.

— Jeden to jeden — śpiewały jej siostry.

— Nie będzie miała żadnego — dodała Tacey.

— …sam jak palec, i już na zawsze tak pozostanie.

— Lepiej weź nożyczki — zauważyła Tacey, patrząc, jak Lucy pochyla głowę nad robótką, żeby przegryźć nitkę.

— Pilnuj swojego…

— Interesu — dokończyła Lily.

— Nosa — powiedziała Lucy.

Znowu zaczęły śpiewać: czterej ewangeliści.

— Zwiali — powiedziała Tacey. — Cała trójka.

— Nigdy nie wrócą.

— W każdym razie nie tak szybko. To prawie tak jak nigdy.

— Auberon…

— Pradziadek August…

— Lilac.

— Lilac.

Igły błyszczały, gdy nitki były naprężone. Po każdym przeciągnięciu przez materiał nitki stawały się coraz krótsze, aż wreszcie pozostawały całe we wzorach na tkaninie i trzeba było je uciąć, po czym przeciągnąć następne przez ucho igielne. Siostry rozmawiały tak przyciszonymi głosami, że słuchacz nie wiedziałby, która co powiedziała, nie wiedziałby nawet, czy w ogóle rozmawiały, czy tylko wydawały pomruki bez znaczenia.

— Będzie zabawnie — powiedziała Lily — znowu ich zobaczyć.

— Wszyscy przyjadą do domu.

— Na zielono ubrani.

— Będziemy tam? Czy wszyscy tam będziemy? Gdzie to będzie? Kiedy? W której części lasu? O jakiej porze roku?

— Będziemy.

— Prawie wszyscy.

— Tak, niedługo, w każdej części lasu, w środku lata.

— Co za plątanina — powiedziała Tacey, trzymając w górze kłębek nici wyjętych z pudełka, w którym dziecko albo kot narobiło bałaganu. Jedwabna nitka, czerwona jak krew, splątana była z czarną bawełną do cerowania i motkiem owczej wełny, jedną czy dwiema szpilkami i kawałkiem materiału nabijanego cekinami, który dyndał na końcu nitki jak opuszczający się pająk.

III

Usłyszała melodię w lesie Elmonda i zapragnęła się tam znaleźć.

Hynde Etin, Buchan

Hawksquill nie potrafiła z początku dokładnie określić, czy na skutek działania swej sztuki znalazła się we wnętrzu Ziemi, w powietrzu, w sercu ognia czy też strąciła się na dno morza. Russell Eigenblick powie jej później, że podczas swego długiego snu przeżywał takie same rozterki. Możliwe, że był ukryty we wszystkich czterech żywiołach. Podług starych legend miejscem jego spoczynku miały być góry, ale Godfrey de Yiterbo zaprzeczył temu, twierdząc, że jego kryjówką jest morze. Z kolei Sycylijczycy umiejscowili go w czeluściach Etny, a Dante w raju, chociaż równie dobrze mógł był strącić go (gdyby był mściwy) do piekła, tak jak uczynił to z jego wnukiem.

U szczytu schodów

Odkąd Hawksquill podjęła się tego zadania, poczyniła duże postępy, ale nie były one tak znaczące. Niewiele z jej podejrzeń dotyczących osoby Russella Eigenblicka można było przedstawić w sposób zrozumiały dla Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego. Nachodzili ją teraz niemal codziennie i molestowali w sprawie Wykładowcy. Jego władza i siła oddziaływania ogromnie wzrosły. Wkrótce nie będą już mogli pozbyć się Eigenblicka bezboleśnie, jeśli w ogóle muszą się go pozbywać. Dalsza zwłoka może to zupełnie uniemożliwić.

Podnieśli Hawksquill wynagrodzenie i stwierdzili, nie owijając w bawełnę, że prawdopodobnie będą zmuszeni zwrócić się o radę do kogoś innego. Hawksquill nie przejmowała się tym wszystkim. Pracowała uczciwie. Spędzała niemal cały dzień i wiele nocnych godzin, ścigając coś lub kogoś, za kogo podawał się Russell Eigenblick. Nawiedzała obszary własnej pamięci jak niespokojny duch i goniła umykające skrawki dowodów najdalej, jak tylko mogła, zatrzymując się jedynie w obliczu sił, których nie miała zamiaru przebudzić, i docierając do miejsc, z których istnienia nie zdawała sobie wcześniej sprawy.

I właśnie teraz znajdowała się u szczytu schodów.

Nie będzie potem w stanie rozstrzygnąć, czy wchodziła, czy też schodziła tymi schodami, ale z pewnością były one długie. Na samej górze mieścił się pokój. Szerokie drzwi były wyważone. Sądząc po śladach na zakurzonej podłodze, nie tak dawno odsunięto wielki kamień, który je zagradzał. Dostrzegła w półmroku długi stół biesiadny, poprzewracane filiżanki i krzesła pokryte grubą warstwą kurzu. Z pokoju dochodził taki zapach jak z niesprzątanej i długo niewietrzonej sypialni. Ale w środku nie było nikogo.