— To dobry dzień — zauważył Auberon. — Prima aprilis.
— Idealny — zgodziła się. — Mój szczęśliwy dzień.
Roześmiał się, podnosząc ją z podłogi. Nadszedł kwiecień. Będąc w jego ramionach, odczuwała ulgę, że uniknęła niebezpieczeństwa, a jednocześnie strach, bo wciąż dręczyło ją przeczucie, że zdarzy się coś złego. Łzy napłynęły jej do oczu. Tak bezpiecznie czuła się w jego ramionach, ale zdawała sobie sprawę z nietrwałości tego schronienia.
— Papo — powiedziała. — Jesteś najwspanialszy, wiesz? Naprawdę, naprawdę.
— Ale powiedz mi — poprosił — co to za praca?
Uśmiechnęła się szeroko i przytuliła do niego.
— Nigdy w to nie uwierzysz — odparła.
IV
Zdaje mi się, że dla prawdziwej wiary nie dość nieprawdopodobieństw w religii.
W niewielkim biurze „Skrzydlatego Posłańca” znajdowała się lada, za którą siedział dyspozytor żujący bez przerwy niezapalone cygaro. Włączał i wyłączał najstarszy PBX na świecie i wydzierał się do mikrofonu. W biurze był też rząd szarych, metalowych, składanych krzeseł. Siadywali na nich gońcy, którzy nie mieli akurat żadnych zleceń. Niektórzy z nich wydawali się spokojni i bez życia, jak wyłączone z prądu urządzenia, inni byli zajęci rozmową (jak Fred Savage i Sylvie). Stał tam również duży, staroświecki telewizor, na stałe przymocowany łańcuchem do platformy (gdy Sylvie nie biegła załatwić zlecenia, oglądała kolejne odcinki Innego świata). Obrazu biura dopełniały popielnice pełne niedopałków, ozdobnie karbowany, brązowy zegar, kantorek na tyłach, w którym siedział szef, jego sekretarka oraz sprzedawca pracujący w dziwnych godzinach — życzliwy, ale o niezdrowym wyglądzie. Wejścia broniły metalowe drzwi ze sztabą. Nie było ani jednego okna.
Więcej by się działo
Sylvie niezbyt lubiła to miejsce. W swym nagim, kłującym w oczy, pozbawionym retuszu ubóstwie przypominało jej wiele miejsc, które poznała w dzieciństwie: poczekalnie państwowych szpitali i przytułków, biura opieki społecznej, posterunki policji. Wszędzie tam przewijały się tłumy nędznie odzianych postaci. Ludzie przychodzili i wychodzili, ciągle zastępowały ich rzesze innych. Na szczęście nie musiała spędzać w biurze wiele czasu. W „Skrzydlatym Posłańcu” zawsze było mnóstwo pracy. Na zewnątrz, na zimnych, wiosennych ulicach, ubrana w gruby sweter z kapturem i ciężkie buty (powiedziała Auberonowi, że wygląda w tym stroju jak młodociana lesbijka) z radością mieszała się z tłumem. Wpadała na pocztę i do sekretarek (wyniosłych, szorstkich, zmanierowanych, zaniedbanych, ale uprzejmych), którym przekazywała przesyłki i od których odbierała zlecenia. „Skrzydlaty Posłaniec” — krzyczała z daleka, nie mając ani chwili do stracenia. — Proszę tu podpisać. I ruszała w dalszą drogę. Wsiadała do windy, w której jechali dobrze ubrani mężczyźni spieszący się na lunch albo też rozgadani, poklepujący się faceci wracający z posiłku. Chociaż nigdy nie poznała śródmieścia tak dobrze jak Fred Savage (znał każde przejście podziemne, każdy pasaż, każdy budynek, który wychodził frontem na jedną ulicę, a tyłem na drugą, dzięki czemu można było oszczędzić szmat drogi), orientowała się z grubsza i szybko odkryła skróty. Krążyła po mieście, dumna, że tak bezbłędnie skręca w lewo, w prawo i nie myli kierunków.
Pewnego dnia na początku maja, który zaczął się deszczowo (Fred Savage włożył wtedy kapelusz filcowy z wielkim rondem, owinięty w folię) siedziała niecierpliwie na brzeżku krzesła, zakładając raz lewą nogę na prawą, raz odwrotnie. Oglądała Inny świat i czekała, aż dyspozytor wywoła jej imię.
— Ten facet — wyjaśniała Fredowi — to ten, co uważał, że jest ojcem dziecka, którego prawdziwym ojcem był inny facet, który rozwiódł się z żoną, bo zakochał się w dziewczynie, która przejechała dziecko, które zostało sparaliżowane, to, które mieszkało w domu, który ten facet zbudował.
— Mhm — mruknął Fred. Sylvie nie odrywała oczu od ekranu, uważnie śledząc akcję, a Fred wpatrywał się wyłącznie w nią.
— To ten — powiedziała, kiedy na ekranie pojawił się gładko przyczesany mężczyzna, który sącząc kawę, przez długą chwilę przyglądał się w milczeniu listowi zaadresowanemu do innej osoby. Najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy ma ten list otworzyć, czy nie. Sylvie powiedziała Fredowi, że zmaga się z tą pokusą już od końca kwietnia.
— Gdybym ja to pisała — oznajmiła — więcej by się działo.
— Jasne, że tak — zgodził się Fred.
— Sylvie — zawołał nagle dyspozytor.
Skoczyła na równe nogi, chociaż nie spuszczała oczu z ekranu. Wzięła od dyspozytora świstek papieru i zaczęła zbierać się do drogi.
— Czołem — powiedziała do Freda i do milczącego osobnika w kapeluszu i płaszczu, który siedział na samym końcu rzędu krzeseł.
— Więcej by się działo, mhm — powiedział Fred, który nadal patrzył tylko na Sylvie. — Założę się, że tak.
Przesyłka
Wezwanie nadeszło z apartamentu mieszczącego się w wysokim hotelu ze szkła i stali, który sprawiał wrażenie zimnego, wręcz ponurego. Ożywiały go nienaturalnie kolorowe, tropikalne rośliny w holu, angielska jadłodajnia i bezustanna krzątanina. Sylvie jechała na górę windą, która była wyłożona grubym dywanem. Przygrywała bliżej nieokreślona muzyczka. Na trzynastym piętrze drzwi windy rozsunęły się i Sylvie powiedziała „Aaa!” ze zdumieniem, ponieważ z powiększonego zdjęcia wpatrywała się w nią wielka twarz Russella Eigenblicka: krzaczaste brwi nad jasnymi oczami, ruda broda pokrywająca niemal całe policzki aż do oczu, mina człowieka wszystkowiedzącego, surowego i uprzejmego. W apartamencie głośno grało radio.
Spojrzała w głąb długiego korytarza wyłożonego pluszowym dywanem. Zamiast sekretarki w apartamencie znajdowało się czterech czy pięciu młodych facetów, czarnych z Puerto Rico, którzy tanecznym krokiem okrążali palisandrowe biurko i popijali coca-colę. Ci, którzy nie mieli na sobie wojskowych mundurów, nosili luźne, jasne koszule i kolorowe marynarki — insygnia oddziałów Eigenblicka.
— Cześć — powiedziała Sylvie już bez skrępowania. — Jestem ze „Skrzydlatego Posłańca”.
— Sprawdź posłańca.
— No wiesz…
Jeden z tancerzy podszedł do niej dumnym krokiem, pozostali roześmiali się. Sylvie zrobiła parę tanecznych kroków razem z nim. Inny mężczyzna podszedł z ważną miną do interkomu:
— Przyszedł goniec. Mamy coś do wysłania?
— Słuchaj no — powiedziała Sylvie. — Co to za facet? — wskazała kciukiem na ogromny portret. — Po co tu wisi?
Niektórzy roześmiali się, jeden patrzył z niezachwianą powagą; tancerz stanął jak wryty, zdumiony jej ignorancją.
— O rany — powiedział. — O rany…
Przyłożył prawy palec wskazujący do lewej dłoni i właśnie miał jej to wyjaśnić (słodki — oceniła go Sylvie — muskularny, swojak), gdy podwójne drzwi za ich plecami otworzyły się. Sylvie dostrzegła przelotnie wielkie pokoje umeblowane z przepychem. Wyszedł z nich biały mężczyzna z krótko przyciętymi blond włosami. Oszczędnym gestem nakazał ściszyć radio. Młodzi mężczyźni zbili się w gromadkę, przybierając postawę obronną. Robili wrażenie nieustępliwych, ale ostrożnych. Blondyn uniósł podbródek i brwi i wpatrywał się pytającym wzrokiem w Sylvie, zbyt ważny, żeby się odezwać.