Rodzina Drinkwaterów zgromadziła wokół siebie w tych latach grupę osób o podobnych poglądach: artystów, estetyków i ludzi znużonych życiem. Od samego początku kult ten miał nastawienie anglofilskie, gościł w swych szeregach poetę Yeatsa, J. M. Barriego, kilku znanych ilustratorów, parę osób o swoistej»poetycznej«osobowości, która kwitła w szczęśliwych czasach zmierzchu przed Wielką Wojną, zniknęła zaś w surowym świetle dnia dzisiejszego.
Interesujący jest fakt, że ludzie ci potrafili skorzystać z ogólnego wyludnienia farm w tym regionie. Pięciokąt, wyznaczony przez pięć miast wokół Edgewood, był świadkiem ucieczki zubożałych chłopów do Miasta i na Zachód, dostrzegł dobrotliwe twarze poetów, którzy unikając gospodarczej rzeczywistości, przybyli, by zająć ich domy. Nic więc dziwnego, że ci, którzy pozostali z tego maleńkiego towarzystwa, byli»odstępcami«uchylającymi się od służby wojskowej ze względów religijnych, w czasie, kiedy ojczyzna potrzebowała ich najbardziej. Do dnia dzisiejszego nie zachowały się żadne ślady ich dziwacznych i bezużytecznych misteriów.
W domu tym nadal mieszkają potomkowie rodziny Drinkwater. Zdobył reputację szalonego domu letniego, zajmującego rozległy teren, ale ani dom, ani okolice nie są dostępne dla zwiedzających”.
Elf?
Rada doktora Drinkwatera
A zatem czeka nas mała pogawędka — odezwał się doktor Drinkwater — gdzie chcesz usiąść?
Smoky wybrał klubowy fotel ze skóry. Doktor Drinkwater, siedząc na kanapie, przeciągnął dłonią po kędzierzawych włosach, zacmokał i zakaszlał znacząco. Smoky czekał na pierwsze pytanie.
— Lubisz zwierzęta? — usłyszał.
— Cóż — odpowiedział Smoky — na wielu się nie znam. Mój ojciec lubił psy.
Doktor Drinkwater skinął głową z rozczarowaniem.
— Zawsze mieszkałem w miastach lub na przedmieściach. Rankiem lubiłem słuchać śpiewu ptaków. — Tu Smoky przerwał. — Czytałem pana opowieści. Myślę, że są… wzięte z życia, tak mi się wydaje.
Uśmiechnął się, jak mu się zdawało, niezwykle przymilnym uśmiechem, ale doktor nie zwrócił na to uwagi. Westchnął tylko głęboko.
— Przypuszczam — stwierdził — że zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz.
Teraz Smoky odchrząknął znacząco.
— Sir, wiem, oczywiście, że nie jestem w stanie zapewnić Alice przepychu, do którego jest przyzwyczajona, przynajmniej jeszcze nie teraz. Ja wciąż poszukuję. Otrzymałem dobre wykształcenie, nieformalne, ale staram się dociec, jak wykorzystać to, co wiem. Mógłbym uczyć.
— Uczyć?
— Filologii klasycznej.
Doktor gapił się na górne półki, obciążone ciemnymi tomami.
— Um, ten pokój kosztuje mnie dużo nerwów. Idź, porozmawiaj z chłopcem w bibliotece, to słowa mamy. Nigdy tu nie wchodzę, jeśli nie muszę. Jak powiedziałeś, czego to nauczasz?
— Cóż, jeszcze nie nauczam, ale już się szykuję.
— Czy potrafisz pisać? Mam na myśli charakter pisma. To bardzo ważne dla nauczyciela.
— O, tak. Mam bardzo wprawną rękę — przerwał na moment. — Mam trochę pieniędzy, spadek.
— Och, pieniądze. Nie trzeba się martwić. Jesteśmy bogaci — uśmiechnął się do Smoky’ego. — Bogaci jak Krezus. — Przechylił się w tył, chwytając flanelową nogawkę spodni dziwnie drobnymi dłońmi. — To przede wszystkim pieniądze po moim dziadku. Był architektem. I moje własne, za opowieści. I zawsze służono nam dobrą radą — spojrzał na Smoky’ego w dziwny, litościwy sposób. — Na to zawsze możesz liczyć: na dobrą radę. — Potem, jakby podzieliwszy się dobrą radą, rozstawił nogi, poklepał się po kolanach i wstał. — Cóż. Czas na mnie. Zobaczymy się przy kolacji? Dobrze. Nie przemęczaj się. Jutro czeka cię długi dzień.
Te ostatnie słowa wypowiedział już za drzwiami, tak bardzo śpieszył się do wyjścia.
Architektura domów wiejskich
Zauważył je, za szklanymi drzwiczkami, za doktorem Drinkwaterem siedzącym na kanapce; przysiadł na sofie, przekręcił klucz i otworzył drzwiczki. Były tam, wszystkie sześć, zgodnie z tym, co mówił przewodnik, ustawione starannie według grubości. Wokół nich, pochylone lub wetknięte pionowo, znajdowały się inne publikacje. Wyjął najcieńszą z nich, nie grubszą niż jeden cal. Architektura domów wiejskich. Okładka z intaglio, z rustykalnym wiktoriańskim tytułem (biegnącym ukośnie), wypuszczającym gałązki i liście.
Oliwkowy kolor martwego listowia. Przerzucił ciężkie stronice. Późny gotyk, pełny lub zmodyfikowany. Willa w stylu włoskim, odpowiednia na rezydencję w otwartej przestrzeni lub na polu. Styl elżbietański i zmodyfikowany neoklasyk, czyściutko na osobnych kartkach. Chata. Dworek. Wszystko w kunsztownym otoczeniu topól lub sosen, wodotrysków lub wzgórz, z niewielką liczbą czarnych gości, a może to byli dumni właściciele, którzy przyszli upomnieć się o swą własność? Pomyślał, że gdyby te wszystkie plansze znajdowały się na szkle, mógłby jednym ruchem podnieść je w zapylony strumień światła słonecznego, padający od okna, a wtedy Edgewood pojawiłoby się w pełnej krasie. Przeczytał kawałek tekstu, w którym dokładnie opisywano wszelkie wymiary, dowolne fantazje, pełne i zabawne wyliczenia kosztów (dziesięć dolarów na tydzień dla kamieniarza, który już od dawna nie żyje, a wraz z nim pochowano jego zdolności i tajemnice). Co dziwniejsze, określono też, jaki typ domu odpowiadał danej osobowości i profesji. Odłożył książkę.
Następna, którą wyciągnął, była prawie dwa razy grubsza. Wydanie czwarte, głosił napis, Little, Brown, Boston 1898. Ta miała frontyspis, smutny portret Drinkwatera wykonany miękkim ołówkiem. Smoky z trudem rozpoznał podwójne nazwisko artysty. Na wypełnionej po brzegi tytułowej stronie widniał epigraf: Powstaję, i burzę od nowa. Shelley. Plansze były takie same, choć znajdował się tam zestaw kombinacji przedstawiających plany pięter, oznakowany tak, że Smoky niczego nie zrozumiał.
Szóste i ostatnie wydanie, potężne i ciężkie, oprawione było wspaniale w fioletowy róż art nouveau. Tytułowe litery wyciągały drżące kończyny i wijące się potomstwo, jakby chciały wyrosnąć. Całość przypominała odbicie w pomarszczonej powierzchni liliowego stawu, rozkwitającego wieczorem. Frontyspis nie przedstawiał już Drinkwatera, lecz jego żonę, fotografia niczym rysunek, zamazana jak szkic węglem. Jej niewyraźna twarz. Być może nie było to dzieło sztuki. Być może, podobnie jak on, nie zawsze była całkowicie obecna; ale biło od niej piękno. Były tam wiersze dedykacyjne i epistoły; i potężna armia Wstępów, Przedmów i Rozpraw Krytycznych, druk czerwony i czarny; a potem — jak poprzednio, maleńkie domki, wyglądające staromodnie i niezgrabnie, jak pospolite miasteczko zmiecione w nowoczesnym szaleństwie. Jakby sekretarz Violet walczył o ostatni przebłysk myśli, na tych stronicach wypełnionych abstrakcjami, wypisywanymi dużymi literami (im grubsza książka, tym drobniejszy druk). Na kolejnych kartkach pojawiały się poboczne przypisy, epigrafy, nagłówki rozdziałów i wszystkie te uzupełnienia, które nadają tekstowi kształt materialny, logiczny, wyraźny, nie nadający się jednak do czytania. Na samym końcu, do wyklejki przymocowano wykres lub mapę, kilkakrotnie złożoną, pakiet dość pokaźny. Wykonano go z cienkiego papieru i początkowo Smoky nie miał pojęcia, jak go rozwinąć. Spróbował jednego sposobu, drgnął na dźwięk zduszonego pisku, jaki wydał rozdzierany stary fałd, zaczął od nowa. Przeglądając poszczególne części, zauważył, iż był to ogromny plan, ale czego? W końcu rozwinął całość; plan leżał teraz na jego kolanach odwrócony, szeleszczący. Musiał tylko przewrócić go na drugą stronę. Zatrzymał się na moment, nie mając pewności, czy na pewno chce go zobaczyć. „Przypuszczam — powiedział doktor — że zdajesz sobie sprawę, w co się pakujesz”. Odwinął jeden brzeg. Plan uniósł się tak lekko jak skrzydło motyla, był stary i delikatny; przeszył go promień słońca, a Smoky spojrzał na skomplikowane kształty pełne objaśnień. Ułożył plan na ziemi i wbił weń wzrok.