— Jestem ze „Skrzydlatego Posłańca”.
Przypatrywał się jej z namysłem przez długą chwilę, niemal bezczelnie. Był wyższy od pozostałych o dobrych pięć cali, a od Sylvie nawet o więcej. Założyła więc ręce, zawadiacko rozstawiła obute nogi i gapiła się na niego, jakby pytała: „No i co?”. On zaś wrócił do apartamentu, z którego przyszedł.
— O co mu chodzi? — zapytała pozostałych facetów, ale wyglądali na przestraszonych. Blondyn wrócił po chwili z paczką o dziwnym kształcie, przewiązaną staroświeckim, biało-czerwonym sznurkiem, jakiego Sylvie nie widziała od lat. Karteczkę zaadresowano drobnym i staroświeckim pismem, prawie nie do odczytania. Była to najdziwniejsza paczka, jaką kazano jej doręczyć.
— Tylko się nie spóźnij — powiedział mężczyzna, a Sylvie zdawało się, że ma nieco dziwny akcent.
— Nie mam zamiaru. — Nadęty bufon. — Proszę tu podpisać.
Blondyn odsunął się od jej książki, jakby przedmiot ten napawał go odrazą. Przywołał gestem jednego z chłopców i wycofał się do swoich pokojów, zamykając drzwi.
— Rety — powiedziała, gdy przystojniak składał w jej książce podpis z zakrętasem i kropką na końcu. — Pracujecie dla niego?
Zamachali rękami, wyrażając w ten sposób oburzenie, przekorę i rezygnację. Jeden spróbował odegrać małą parodię, a pozostali wybuchnęli przesadnym, ale cichym śmiechem.
— Okay — powiedziała Sylvie, wiedząc, że miejsce, do którego ma jechać, znajduje się na dalekim przedmieściu, spory kawał drogi od biura. — Cześć.
Tancerz odprowadził ją do windy, nawiązując szybki flirt: słuchaj, mógłbym przekazać wiadomość, jeśli coś masz, żadnej wiadomości dla mnie, hej, słuchaj, chcę cię zapytać, nie, mówię poważnie. Pożartowali chwilę (chętnie zostałaby dłużej, ale doręczenie paczki wydawało się pilną sprawą), po czym wsiadła do windy, a on przybrał komiczną pozę, gdy drzwi windy oddzieliły go od niej. Postąpiła parę kroków w windzie, słysząc inną muzykę niż ta, która przygrywała w apartamencie. Już dawno nie tańczyła.
Wujek-tatuś
Jechała na przedmieście, trzymając ręce w kieszeniach swetra, a paczkę pod pachą.
Mogła spytać tych facetów, czy nie znają Bruna. Od jakiegoś czasu nie miała żadnych wieści o swoim bracie. Nie mieszkał z żoną ani matką, tyle wiedziała. Pewnie gdzieś kogoś kantuje… Ale ci faceci nie byli z jednej paczki. Po prostu mieli coś do roboty, zamiast wałęsać się koło domu. Pomyślała o małym Brunie: pobricito. Przyrzekała sobie przynajmniej raz na tydzień, że wyruszy w długą podróż na Jamajkę i odwiedzi go, zabierze od nich na cały dzień. Nie robiła tego ostatnio tak często, jak zamierzała, w zeszłym miesiącu ani razu, była zbyt zajęta. Odnowiła teraz swoje przyrzeczenie. Wiedziała aż za dobrze, czym kończą się takie zaniedbania i jakie szkody mogą z nich wyniknąć. Sama tego doświadczyła, a przedtem jej matka i Bruno, i jej siostrzeńcy, i siostrzenice. Obsypani miłością i pozostawieni samym sobie, pływasz albo toniesz — co za system! Dzieciaki. I dlaczego sądziła, że potrafi to zrobić inaczej? A jednak uważała, że potrafi. Mogłaby mieć potomstwo z Auberonem. Czasem jej nienarodzone dzieci błagały, żeby sprowadziła je na świat, niemal je widziała, słyszała i nie mogła się bez końca opierać ich prośbom. Dzieci Auberona. Nie mogła lepiej trafić, taki kochany, o dobrym sercu, a przy tym bez wątpienia gorący numerek… A jednak… Zbyt często traktował ją samą jak dziecko. No bo czasem tak się zachowywała. Ale dziecko matką… Wujek-tatuś — tak go nazywała, kiedy był w tym ojcowskim nastroju. Ocierał jej łzy. Wytarłby jej tyłek, gdyby go o to poprosiła… Co za podłe myśli!
A gdyby się razem zestarzeli? Jak by to było? Dwoje starych ludzi, pyzatych, ze zmarszczkami wokół oczu i z siwymi włosami, mieliby wspólne doświadczenia i uczucia. Miłe. Chciałaby zobaczyć ten duży dom, poznać każdy jego zakamarek. Ale jego rodzina… Jego matka ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, coñûâ. Wyobraziła sobie, jak te olbrzymy pochylają się nad nią i patrzą z góry, George mówił, że miła z nich gromadka. Wiele razy zabłądził w tym domu. George był ojcem Lilac, ale Auberon o tym nie wiedział. George wymógł na niej dochowanie sekretu. O co tu chodziło? George wiedział więcej, ale nie chciał nic powiedzieć. A co by się stało, gdyby Auberonowi zginęło jedno z jej dzieci? Biali ludzie. Musiałaby na nich uważać. Sięgałaby im do kolan i musiałaby trzymać się własnych dzieci.
Ale jeśli to wszystko nie było jej przeznaczeniem albo jeśli rzeczywiście wymknęła się swemu losowi, nie przyjęła go, odrzuciła… Jeśli naprawdę tak się stało, to, o dziwo, czekała ją nawet lepsza przyszłość. Wszystko mogłoby się zdarzyć, gdyby uwolniła się od swego przeznaczenia. Nie Auberon, nie Edgewood, nie to miasto. Fantastyczni, nierealni ludzie i zajęcia, fantastyczne miejsca, fantastyczne istoty stłoczone na obrzeżach jej świadomości, uśpionej jednostajnym rytmem pociągu. Wszystko… I długi stół w lesie nakryty białym obrusem, przygotowany do biesiady, i czekający goście, i puste miejsce pośrodku.
Głowa opadła jej nagle na piersi, zakołysała się i Sylvie gwałtownie się ocknęła.
Przeznaczenie, przeznaczenie. Ziewnęła, zasłaniając usta, i spojrzała na swoją dłoń i na srebrny pierścionek. Nosiła go od wielu, wielu lat. Czy zejdzie? Obróciła go, pociągnęła. Włożyła palec do ust, żeby go zwilżyć. Pociągnęła mocniej. Nic z tego: ani drgnął. Ale może trzeba delikatnie, tak, jeśli przyciśnie go delikatnie od spodu… Srebrne kółko prześlizgnęło się nad dużym knykciem i zeszło z palca. Dziwna światłość pojawiła się na jej palcu i powoli ogarnęła całą jej istotę. Świat, pociąg, wszystko zbladło, stało się nieistotne.
Paczka, która leżała koło niej na siedzeniu, zniknęła.
Sylvie przerażona, zerwała się z miejsca, wsuwając pierścionek z powrotem na palec.
— Hej, hej ty — zawołała głośno, żeby spłoszyć złodzieja, jeśli nadal był w pobliżu. Rzuciła się na środek wagonu, omiatając wzrokiem pozostałych pasażerów. Odpowiedziały jej niewinne i zaciekawione spojrzenia. Zerknęła znowu na swoje miejsce.
Paczka leżała tam, gdzie przedtem.
Usiadła powoli, zdumiona. Położyła rękę z pierścionkiem na gładkim, białym papierze, chcąc upewnić się, że to rzeczywiście ta sama paczka. Tak, chociaż Sylvie miała dziwne, niewytłumaczalne wrażenie, że jest ona teraz nieco większa niż przed chwilą.
Z pewnością była większa. Kiedy Sylvie znalazła się na ulicy, podmuchy wiatru przegoniły już deszczowe chmury. Nastał prawdziwie wiosenny dzień, pierwszy z niewielu wiosennych dni, jakie zdarzały się w mieście.
Ruszyła pod adres wskazany na paczce, która najwyraźniej zwiększyła swoją objętość. „Co się dzieje z tą paczką?” — powiedziała na głos, idąc żwawym krokiem przez dzielnicę, w której nieczęsto miała okazję bywać. Była to dzielnica wielkich, ciemnych gmachów hotelowych i domów z brązowego piaskowca. Próbowała nieść paczkę na różne sposoby, jeszcze nigdy nie dostarczała tak nieporęcznej przesyłki. Ale wiosna działała pobudzająco. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego dnia do takiej pracy, czuła się uskrzydlona. I wkrótce nadejdzie lato, bardzo gorące, już nie mogła się doczekać. Rozpięła sweter, najpierw odrobinę, a potem, ośmielona, całkowicie. Podmuchy wiatru głaskały jej szyję i piersi. Uznała, że jest to przyjemne uczucie. W dali wyłaniał się już budynek, do którego ją wysłano.