Выбрать главу

Na pewno zabłądziłam

Budynek był wysoki, jego powierzchnię pokrywały przeróżne płaskorzeźby, przybrudzone teraz sadzą. Dwa skrzydła domu wysuwały się do przodu, ogradzając wilgotny, ciemny dziedziniec i łączyły się wysoko w górze, tworząc absurdalnie wielki łuk, mogący zmieścić olbrzyma.

Sylvie wpatrywała się w to dzieło potwornej fantazji, ale szybko odwróciła wzrok. Wysokie budynki przyprawiały ją o drżenie serca, nie lubiła zbyt długo zadzierać głowy. Weszła na dziedziniec, gdzie na kałużach po ostatnim deszczu lśniły sine plamy benzyny, ale niestety nie miała pojęcia, jak odszukać mieszkanie 001. Stara portiernia przy wejściu wyglądała tak, jakby przez całe lata była zamknięta, a żaluzji nikt nie odsłaniał pewnie od bardzo dawna. Ale mimo to Sylvie weszła tam i nacisnęła zardzewiały dzwonek. Jeśli to działa, to niech…

Nie zdążyła dokończyć tej myśli, bo gdy tylko nacisnęła czarny przycisk dzwonka, odsunęła się żaluzja w małym okienku portierni i ukazała się górna połowa głowy z długim nosem, małymi oczkami i łysą czaszką.

— Cześć, czy może mi pan powiedzieć… — zaczęła, ale zanim dokończyła pytanie, oczy zmarszczyły się w uśmiechu, a może od grymasu, i Sylvie ujrzała rękę z długim palcem, który wskazał najpierw w lewo, potem w dół. Po chwili żaluzja zamknęła się z hukiem.

Roześmiała się. Za co mu, do diabła, płacą? Za co? Zastosowała się do jego wskazówek i weszła do środka, ale nie głównym wejściem ze schodami i oszklonymi drzwiami, tylko przez kratę czy bramę z kutego żelaza, za którą zaczynały się schody. Zeszła nimi na dół do łącznika między budynkami. Słońce nie docierało do tego wąskiego przejścia przypominającego przesmyk pomiędzy wieżami. Schodziła coraz niżej, aż stanęła na samym dole, gdzie dźwięk odbijał się echem, a zapach nasuwał na myśl wnętrze jaskini. W ścianie znajdowały się małe drzwi. Były to bardzo małe drzwi, ale nie zauważyła innego wejścia.

— To nie może być tutaj — powiedziała, poprawiając nieporęczną paczkę (która zdawała się zmieniać kształt i była coraz cięższa). — Na pewno zabłądziłam. — Pchnęła drzwi.

Ukazał się za nimi wąski korytarz o niskim suficie. Na odległym końcu ktoś stał przed drzwiami i coś robił. Malował drzwi? Miał w dłoni pędzel i wiaderko z farbą. Cieć albo jego pomocnik. Sylvie pomyślała, że zapyta go o dalsze wskazówki, ale kiedy zawołała „cześć”, odwrócił się i spojrzał na nią strwożony, po czym zniknął za drzwiami, które malował. Mimo to ruszyła w tamtą stronę i znalazła się przy drzwiach zaskakująco szybko. Albo korytarz był krótszy, niż się zdawało, albo wydawał się dłuższy, niż w istocie był… Drzwi na końcu były nawet mniejsze od tych, przez które weszła. Jeśli tak dalej pójdzie, przez następne będę musiała się przeczołgać, pomyślała. Na drzwiach widniał numer 001, świeżo namalowany białą farbą. Cyferki wyglądały nieco staroświecko.

Uśmiechnięta, z lekkim niepokojem, nie wiedząc, czy ktoś przypadkiem nie robi jej jakiegoś wymyślnego kawału, Sylvie zapukała do małych drzwi.

— „Skrzydlaty Posłaniec” — zawołała.

Drzwi uchyliły się. Przez szparkę wpłynęło na korytarz dziwne, złociste światło letniego dnia. Bardzo długa, koścista ręka wysunęła się zza drzwi i otworzyła je szerzej. Po chwili wyjrzała twarz, na której malował się bardzo szeroki uśmiech.

— „Skrzydlaty Posłaniec” — powiedziała niepewnie Sylvie.

— Tak? O co chodzi? W czym możemy pani pomóc? — Był to mężczyzna, który malował numer na drzwiach. Albo ktoś bardzo podobny do niego. A może to ten, który skierował ją tutaj. Albo ktoś bardzo podobny.

— Paczka dla pana — powiedziała.

— Aha — stwierdził mały człowieczek. Serdeczny uśmiech nie znikał z jego twarzy. Otworzył szerzej drzwi, żeby Sylvie, schyliwszy głowę, mogła wejść do środka. — Proszę — zachęcił.

— Jest pan pewien — powiedziała, zaglądając ostrożnie do pokoju — że dobrze trafiłam?

— Z całą pewnością.

— Ojej, strasznie to małe.

— Istotnie. Zechce pani wejść do środka.

Dziki las

Tego samego majowego dnia wieczorem Auberon bez pośpiechu wracał na Starą Farmę, wdychając zapach wiosny i rozmyślając o sławie, bogactwie i miłości. Wracał z biura wytwórni filmowej, która wymyśliła serial Inny świat i produkowała ten film, jak i kilka innych, które nie cieszyły się już takim powodzeniem. Auberon złożył scenariusze dwóch odcinków słynnej mydlanej opery na ręce człowieka mniej więcej w jego wieku, który wydawał się niezwykle przyjaźnie nastawiony, ale trochę roztargniony. Zmuszono go do wypicia kawy, a ów młody człowiek (który najwyraźniej nie miał za wiele do roboty) opowiadał, przeskakując z tematu na temat, o telewizji, o pisaniu i produkcji. Napomknął o wielkich pieniądzach, musnął sekrety biznesu.

Auberon zaś starał się usilnie nie okazywać zdumienia przy tym pierwszym temacie i przytakiwać mądrze, gdy mowa była o drugim, chociaż niewiele z tego wszystkiego rozumiał. A potem sekretarka, o niemal idealnej urodzie, odprowadziła go do drzwi, zapraszając do ponownych odwiedzin, kiedy tylko będzie miał na to ochotę.

Zdumiewające i cudowne. Idąc zatłoczonymi ulicami, Auberon czuł, że otwierają się przed nim rozległe perspektywy. Scenariusze, wspólne dzieło jego i Sylvie, nad którym pracowali w długie, wesołe i podniecające wieczory, były zgrabnie skonstruowane i wzruszające — tak mu się zdawało — ale niezbyt starannie przepisane na zdezelowanej maszynie George’a. Nieważne, w przyszłości będzie miał biuro z kosztownym sprzętem, nieocenione sekretarki, długie przerwy na lunch. I będzie otrzymywał za pracę wielkie wynagrodzenie. Wyrwie smokowi ukrytemu w sercu lasu cenny i pilnie strzeżony skarb.

Dziki las, tak. Były takie czasy, kiedy Fryderyk Barbarossa rządził jako cesarz całym światem zachodnim; czasy, gdy las zaczynał się tuż za drewnianymi murami maleńkich miast, wyrastał na obrzeżu uprawnej ziemi. Las zamieszkiwany przez wilki i niedźwiedzie, przez czarownice skryte w znikających wiejskich chatkach, przez smoki i olbrzymów. W mieście wszystko było zwyczajne i normalne: żyło się bezpiecznie wśród kompanów, nie brakło ognia, jedzenia i wygód. Może było to nudne życie, rozsądne i praktyczne, pozbawione dreszczyku emocji, ale na pewno bezpieczne. To właśnie poza miastem, w dzikim lesie, wszystko mogło się wydarzyć, przygody czekały na każdym kroku; w mieście człowiek był panem swojego życia.

Ale teraz jest inaczej: świat na opak. W Edgewood nic nie niosło grozy, tamtejsze lasy były spokojne, przyjazne i ujarzmione. Nie wiedział, czy zamykano jeszcze liczne zamki w drzwiach domu, nigdy nie zauważył, żeby ktoś to robił. W gorące dni sypiał często na dworze, na otwartych werandach, a nawet w lesie, wsłuchując się w odgłosy nocy i w ciszę. Nie, to na ulicach miasta grasowały teraz wilki, prawdziwe i urojone, to tutaj trzeba było ryglować drzwi, by nie przeniknął do środka napawający lękiem zewnętrzny świat. Dawniej czynili tak tylko ludzie lasu mieszkający w drewnianych chatkach. Opowiadano przerażające historie o tym, co mogło się zdarzyć w mieście po zachodzie słońca. Tutaj przeżywało się przygody, wygrywało los na loterii, tutaj się ginęło i znikało bez śladu, człowiek uczył się żyć z gardłem ściśniętym ze strachu i próbował porwać się na ukryty skarb. Tutaj był teraz dziki las, a Auberon został jego mieszkańcem.