Выбрать главу

Narastała w nim śmiała żądza przechwycenia skarbu. Zbrojny w odwagę, która dodawała mu siły, kroczył w tłumie jak błędny rycerz. Niech słabi zostaną pożarci, on do nich nie należy. Pomyślał o Sylvie, sprytnej jak lisica. Znała gąszcz miasta na wylot, chociaż spędziła dzieciństwo w błogim bezpieczeństwie dżungli. Znała to miejsce, jej zachłanność dorównywała jego żądzom, była nawet większa, a chytrość nie pozostawała w tyle. Ale z nich para! I pomyśleć, że parę tygodni temu znajdowali się oboje jakby w pułapce, zginęli w nieprzebytej gęstwinie, prawie się poddali i nieomal zostali rozłączeni. Rozłączeni, Boże, jak ona ryzykowała! Jak kiepskie mieli szanse!

Ale w tym momencie, tego wieczoru, był w stanie uwierzyć, że zestarzeją się razem. Radość, jaką w sobie znajdowali, zapomniana w czasie zimnego, nieprzychylnego marca, rozkwitła na nowo pełnym blaskiem i była mocna jak korzenie drzew. Dzisiejszego ranka spóźniła się do pracy z nowego powodu, spóźniła się, ponieważ musieli doprowadzić do pomyślnego końca pewien drobiazgowy proces. Jakże ogromnego wysiłku żądali od siebie i jak długo trwał potem odpoczynek. Można by spędzić życie, zajmując się jednym bądź drugim. Czuł, że tego ranka wypalił się niemal do cna. A jednak jego życie było nieskończone. Czuł, że może tak być, i nie widział żadnego powodu, dla którego miałoby być inaczej. Z uśmiechem na ustach dotarł do świateł na skrzyżowaniu, gdy kolejne momenty poranka ożywały w jego pamięci, serce biło mu zwariowanym rytmem. Zatrąbiła na niego ciężarówka, kierowca nie chciał zrezygnować z prawa do przejazdu, miał przecież zielone światło. Ale Auberon zlekceważył to i uskoczył w ostatniej chwili, za co kierowca obrzucił go dosadnymi, ale niezbyt zrozumiałymi wyzwiskami. Człowiek oślepiony miłością został przejechany przez ciężarówkę, pomyślał Auberon, śmiejąc się, gdy już stał bezpiecznie na chodniku. W ten sposób umrę: przejechany przez ciężarówkę w momencie, gdy będę ogarnięty pożądaniem i miłością i zupełnie zapomnę, gdzie jestem.

Wszedł w strumień ludzi, nadal się uśmiechając, ale próbował już zachować ostrożność. Miej się na baczności. Znowu zaczął rozmyślać, ale nagle coś spadło z łomotem na ulicę, popłynęło przecznicami, runęło z nieba niczym zmasowany wybuch śmiechu. Salwa za salwą, ale nie był to żaden dźwięk. Przypominało bombę, która spadła kiedyś na niego i Sylvie, ale o podwójnej sile. Przetoczyło się tuż obok jak ciężarówka, pod którą o mało co nie wpadł, ale jednocześnie zdawało się eksplodować w jego wnętrzu i promieniować z jego ciała, wygłuszając przy tym hałas ulicy i stwarzając wokół próżnię. Wraz z tym zjawiskiem pojawił się pęd powietrza, który szarpał jego ubraniem i zwichrzył mu włosy. Auberon nadal szedł normalnym krokiem — nie mogło mu to wyrządzić fizycznej szkody — ale uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy.

Traktują to serio, pomyślał. Ale nie wiedział, dlaczego przyszło mu to do głowy ani jaką sprawę traktują serio. Nie wiedział też, kogo konkretnie miał na myśli.

To jest wojna

W tej samej chwili na dalekim zachodzie, w stanie, którego nazwa zaczyna się na „I”, Russell Eigenblick, wykładowca, wstawał właśnie ze składanego krzesła, żeby przemówić do tłumnie zgromadzonych ludzi. W dłoni trzymał plik karteczek z notatkami. Nie czuł się specjalnie usposobiony: odbijało mu się pieprzem (kurczak po królewsku, jak zwykle), męczył go rwący ból w lewej nodze, tuż pod pośladkiem. Spędził ten ranek w stadninie majętnego gospodarza, gdzie dosiadał konia i kłusował spokojnie dookoła małego wybiegu. Pozował też do zdjęć, na których wyglądał na człowieka pewnego siebie (jak zawsze), ale zbyt niskiego (to nic dziwnego w tych czasach, dawno temu uchodził za wysokiego mężczyznę). Potem dał się skusić do galopu po polach i łąkach, które były lepiej wystrzyżone i zadbane niż jakiekolwiek tereny znane mu z dawnych lat. Błąd. Nie wyjaśnił, że minęły całe wieki, odkąd po raz ostatni dosiadał konia. Chyba nie potrafił się oprzeć takim wyzwaniom. Zastanawiał się, czy jego niezdarne utykanie nie zepsuje momentu wejścia na podium.

Jak długo, jak długo? Nie unikał pracy i nie oburzało go, że jest ciągle wystawiany na próby. To było częścią jego zadania. Paladynowie dokładali wszelkich starań, żeby mu to ułatwić, i był im wdzięczny, chociaż w gruncie rzeczy nie przejmował się zbytnio plugawymi obyczajami panującymi w tej epoce: poklepywaniem po plecach i ściskaniem rąk. Nigdy nie robił ceregieli. Był praktycznym człowiekiem (albo przynajmniej za takiego się uważał) i jeśli tego właśnie pragnął jego lud — a myślał już o nich w ten sposób — to chciał mu to zapewnić. Człowiek, który bez słowa skargi sypiał wśród wilków w Turyngii i skorpionów w Palestynie, mógł również znosić noclegi w niewygodnych motelach, obsługę podstarzałych hostess i drzemki w samolotach. Ale bywało (tak jak teraz), że czuł się znudzony tą dziwną, długą podróżą, niemożliwą do ogarnięcia rozumem, i zaczynał go pociągać wielowiekowy sen. Przywykł do tego stanu. Ogarniała go wówczas tęsknota, pragnął raz jeszcze złożyć ciężką głowę na ramionach towarzyszy i zamknąć oczy.

Na samą myśl o tym opadły mu powieki.

Właśnie wtedy nadeszło to dziwne zjawisko, tocząc się we wszystkich kierunkach od miejsca startu. Poczuli to samo, co Auberon słyszał czy też odczuwał w mieście. To samo, co zamieniło na moment świat w mieniący się jedwab. Bomba, tak myślał Auberon. Ale Russell Eigenblick wiedział, że to nie była bomba, lecz bombardowanie. Pokrzepiło go to jak silny środek wzmacniający. Jego znużenie zniknęło. Usłyszał zakończenie mowy pochwalnej na własną cześć, po czym zerwał się z krzesła z błyszczącymi oczyma i groźną miną. Kiedy wchodził na mównicę, dramatycznym gestem wypuścił z rąk plik kartek z przygotowanym przemówieniem. Przez tłum przebiegło westchnienie, rozległy się wiwaty. Eigenblick schwycił obiema rękoma mównicę, pochylił się do przodu i wrzasnął do mikrofonów, które tylko czekały na jego słowa: „Musicie zmienić swoje życie!”. Tłumem zawładnęło zdumienie. Wzmocniony głos Eigenblicka przetoczył się ponad nim jak fala, odbił się od przeciwległego muru i powrócił jak echo do mówcy: „Musicie zmienić. Swoje. Życie!”. Fala znowu ich pochłonęła: niczym tsunami. Eigenblick triumfował. Omiatał wzrokiem zgromadzonych i miał wrażenie, że zagląda głęboko w każde oczy, w każde serce. Im również tak się zdawało. Słowa formowały się w umyśle Eigenblicka, ustawiały w zdania, plutony, regimenty, przeciwko którym wszelki opór był beznadziejny. Spuścił je z uwięzi.

— Przygotowania są zakończone, głosy oddane, kości zostały rzucone, bomba poszła w górę. Wszystko, czego najbardziej się obawialiście, już się wydarzyło. Wszystko, co napawało was największym przerażeniem, już jest faktem. Wasi odwieczni wrogowie mają teraz przewagę. Do kogo się zwrócicie? Wasza forteca legła w gruzach, wasza broń jest z papieru, śmiech zamiera wam w gardle i brzmi jak oskarżenie. Nic nie potoczyło się tak, jak przypuszczaliście. Zostaliście wystrychnięci na dudka. Zrobiono z was skończonych głupców. Patrzyliście w lustro, przypuszczając, że widzicie dalszy ciąg starej drogi, ale ta droga się skończyła, zamieniła się w ślepą uliczkę, nie ma przejazdu. Musicie zmienić swoje życie.

Wyprostował się. Poprzez czas wiały takie wichry, że z ledwością słyszał własny głos. Wichry te unosiły uzbrojonych bohaterów ruszających wreszcie do boju; sylfy w mundurach, całe powietrzne armie. Eigenblick, przemawiając do tłumu ludzi stojących z otwartymi ustami, czuł się tak, jakby rozrywał więzy, które go krępowały, i wreszcie wychodził z ukrycia. Stary, znoszony pancerz stał się w jednej chwili za ciasny, nareszcie pękł i uwolnił Eigenblicka ze swego stalowego uścisku. Ogarnęło go w tym momencie zachwycające uczucie ulgi. Przerwał na chwilę przemowę, aż poczuł, że cała skorupa się rozpękła. Tłum wstrzymał oddech. Nowy głos Eigenblicka: mocny, niski, ujmujący, przyprawiał słuchaczy o drżenie.