W jaki sposób znalazł się w korytarzach starego Terminusa? Czy właśnie wrócił pociągiem ze słonecznego stanu? Czy trafił tu tylko przez przypadek? Widząc wszystko potrójnie, między innymi wilgotną kolumnę, którą przed chwilą obsiusiał, kroczył zdecydowanie (a chodzenie było bardziej skomplikowane, niż przypuszczała większość ludzi) rampami i przejściami podziemnymi. Oszust przebrany za zakonnicę, w brudnym barbecie, spojrzał na niego strwożonym wzrokiem (Auberon już dawno zdał sobie sprawę, że ten kształt to człowiek) i potrząsnął mu przed nosem skarbonką, bardziej z ironią niż z nadzieją. Auberon poszedł dalej.
Na dworcu panował teraz taki spokój jak zawsze (nigdy nie było zupełnie spokojnie). Nieliczni podróżni i błądzący omijali go z daleka, chociaż spozierał na nich groźnie tylko dlatego, że starał się zobaczyć ich w jednej postaci. Gdy każdy człowiek był widziany potrójnie, robił się zbyt duży tłum. Jedną z zalet picia jest to, że redukuje ono życie do kilku prostych rzeczy, którym należy poświęcić wyłączną uwagę: patrzenia, chodzenia i trafiania butelką prosto do ust. Zupełnie jakby znowu miało się dwa lata. Pozostają tylko najprostsze myśli. I wymyślony przyjaciel, z którym można rozmawiać. Podszedł do mniej lub bardziej solidnej ściany i pomyślał: Jestem zgubiony.
Prosta myśl. Prosta i jedyna myśl. Całe życie i czas wydawały się wielką, płaską, szarą równiną, rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Świadomość — ogromną kulą wypełnioną po brzegi brudnymi kłakami kurzu. Tylko jedna żywa myśl tliła się jak przysypana iskra.
— Co? — powiedział, odchodząc od ściany. Przyjrzał się dokładnie miejscu, w którym stał: przecięcie czterech korytarzy w kształcie krzyża, z żebrowym sklepieniem. Stał w narożniku. W miejscu, gdzie sklepienie obniżało się ku podłodze, tworzyła się szczelina lub wąski otwór, ale w rzeczywistości było to tylko połączenie cegieł. Stojąc twarzą do tej szczeliny, odnosiło się wrażenie, że można zerknąć do środka.
— Halo — wyszeptał w ciemność. — Halo?
Nie było odpowiedzi.
— Halo, cześć — powtórzył, tym razem głośniej.
— Ciszej — przykazała.
— Co?
— Mów po cichutku — powiedziała Sylvie. — Nie odwracaj się teraz.
— Cześć, cześć.
— Cześć, czy to nie jest wspaniałe?
— Sylvie — wyszeptał.
— Zupełnie jakbyś był tuż koło mnie.
— Tak — mówił — tak. — Skoncentrował swoją świadomość, by przeniknąć ciemności. Przez chwilę kontakt się urwał, potem znowu ją usłyszał. — Co? — zapytał.
— Wiesz — powiedziała po cichu, a po dłuższej przerwie dodała: — Chyba odchodzę.
— Nie — szepnął. — Nie. Założę się, że nie. Dlaczego?
— Widzisz, straciłam pracę.
— Pracę?
— Na promie. U takiego starego faceta. Był miły. Ale praca nudna. Ciągle w tę i z powrotem, przez cały dzień. (Miał wrażenie, że coś przed nim ukrywa). Więc chyba muszę odejść. Przeznaczenie mnie wzywa — stwierdziła, przedrzeźniając samą siebie i traktując to lekko, żeby podtrzymać go na duchu.
— Dlaczego? — spytał.
— Mów szeptem — poprosiła cicho.
— Dlaczego chcesz mi to zrobić?
— Co zrobić, skarbie?
— Więc idź sobie po prostu, do cholery. Dlaczego nie odejdziesz i nie zostawisz mnie w spokoju? Idź — przerwał i nasłuchiwał. Cisza i pustka. Ogarnęło go straszne przerażenie. — Sylvie? Słyszysz?
— Sylvie? Dokąd odchodzisz?
— Głębiej.
— Głębiej gdzie?
— Tutaj.
Chwycił kurczowo zimne cegły, bo nie mógł ustać o własnych siłach. Kolana uginały się pod nim i na przemian stykały się ze sobą i rozłączały.
— Tutaj?
— Im głębiej wchodzisz, tym większe się to staje — powiedziała.
— Niech to cholera weźmie — zaklął — niech to cholera, Sylvie.
— Tutaj jest bardzo dziwnie — ciągnęła. — Nie tak, jak myślałam. Ale dużo się nauczyłam. Chyba się do tego przyzwyczaję. — Przerwała. W ciemności zapadła cisza. — Ale tęsknię za tobą.
— O Boże — powiedział.
— Więc pójdę już — jej szept stawał się coraz cichszy.
— Nie — zawołał — nie, nie, nie.
— Ale dopiero co mówiłeś…
— O Boże, Sylvie — powiedział i przestał walczyć o zachowanie równowagi. Padł na kolana, ciągle wpatrując się w ciemność. — O Boże. — Wcisnął twarz w nieistniejące miejsce, do którego mówił. Przepraszał, nędznie błagał, chociaż już nie wiedział, o co.
— Nie, przestań, posłuchaj mnie — wyszeptała zmieszana. — Myślę, że jesteś wspaniały, naprawdę. Zawsze tak myślałam. Nie mów takich rzeczy.
Płakał, nie mogąc zrozumieć, nic nie pojmując.
— I tak muszę iść — powiedziała. Jej głos był słaby, jakby dochodził z daleka, a uwaga skierowana już była na co innego. — Okay. Powinieneś zobaczyć te rzeczy, które mi dali… Słuchaj, papo. Bendicion. Bądź grzeczny. Żegnaj.
Później, gdy pojawili się pierwsi podróżni i sklepikarze, którzy przyszli otworzyć kramy z tandetą, nadal tam był. Klęczał w kącie jak niegrzeczny chłopczyk, długo pozbawiony zmysłów, z twarzą wepchniętą w drzwi donikąd. Przechodnie, po staroświecku uprzejmi lub obojętni, nie przeszkadzali mu, choć ten i ów kręcił głową ze smutkiem lub wstrętem, kiedy go mijał. Lekcja poglądowa.
Przed nią i za nią
Siedział w małym parku, ocaliwszy tę ostatnią rzecz, jaka pozostała mu po Sylvie, i miał łzy na policzkach. Koniec za życia. Kiedy odzyskał wreszcie zmysły na Terminusie, był w tej samej pozycji. Nie wiedział, w jaki sposób się tu znalazł ani po co przyszedł, ale teraz już sobie przypomniał. Dzięki sztuce pamięci wszystko do niego powróciło, wszystko, i mógł z tym zrobić, co chciał.
To, czego nie wiedział, wyłoniło się spontanicznie, w zdumiewający sposób, dzięki odpowiedniemu uporządkowaniu tego, co wiedział, a raczej tego, co wiedział przez cały czas, tylko nie zdawał sobie sprawy, że wie. Każdego dnia, który spędzał tutaj, zbliżał się do odkrycia tajemnicy; każdej nocy, gdy leżał bezsennie w przytułku pomiędzy kumplami i ich zmorami, zbliżał się po ścieżkach pamięci do tego, czego nie wiedział: do poznania jednego prostego faktu, który wcześniej przeoczył. Teraz już go znał; teraz w układance nie brakowało już żadnego elementu.
Jest przeklęty, to wszystko.
Dawno temu — dokładnie wiedział kiedy, ale nie wiedział dlaczego — został obłożony klątwą, rzucono na niego urok, naznaczono go piętnem, przydzielono mu na dobre rolę poszukiwacza, ale jednocześnie skazano jego poszukiwania na niepowodzenie. Przeklęli go z powodów, które tylko oni znali (nie wiadomo dlaczego, może z czystej złośliwości, a może chcieli ukarać jego krnąbrność, której i tak nie wyplenili, nigdy się nie podda). Skrępowali mu stopy tak, że nawet tego nie zauważył, a potem wysłali go na poszukiwania.
To stało się w ciemnym lesie (teraz już wiedział), kiedy odeszła Lilac, a on wołał za nią i serce omal mu nie pękło. Od tamtej chwili stał się poszukiwaczem, ale nogi niosły go w złym kierunku.
Szukał Lilac w ciemnych lasach, ale oczywiście zgubił jej ślad. Miał osiem lat i robił się coraz starszy wbrew własnej woli. Czego mógł oczekiwać?