Выбрать главу

— Cześć, cześć — powiedział po prostu, ale nagle uświadomił sobie, jak wygląda: nieogolony, z oczami nabiegłymi krwią, z plastikową torbą i miejskim brudem za paznokciami i we włosach, Lily i Lucy wydawały się takie czyste i świeże, takie zadowolone, że miał ochotę albo od nich uciec, albo uklęknąć i błagać o przebaczenie: targały nim sprzeczne uczucia. Chociaż otoczyły go ramionami, wzięły jego torbę i mówiły obie naraz, wiedział, że bacznie mu się przypatrują.

— Nigdy nie zgadniesz, kto nas odwiedził — powiedziała Lucy.

— Stara kobieta — odparł Auberon, zadowolony, że chociaż raz w życiu udało mu się zgadnąć — uczesana w kok. Jak mama i tata.

— Ale nie zgadniesz, kim ona jest — dodała Lily.

— Czy powiedziała wam, że przyjadę? Nigdy jej o tym nie wspominałem.

— Nie, ale wiedzieliśmy. No zgadnij.

— Jest naszą kuzynką — nie wytrzymała Lucy. — W pewnym sensie. Sophie to odkryła. To było dawno temu…

— W Anglii — dorzuciła Lily. — Wiesz, kim był Auberon, którego imię nosisz? Synem Violet Bramble Drinkwater…

— Ale nie Johna Drinkwatera! Był owocem miłości…

— W jaki sposób możecie to wszystko spamiętać? — zapytał Auberon.

— Violet Bramble miała romans w Anglii. Zanim wyszła za Johna. Z kimś, kto się nazywał Oliver Hawksquill.

— Był w niej zakochany — dodała Lily.

— I zaszła w ciążę i urodziła Auberona. A ta kobieta…

— Witaj, Auberonie — powiedziała Tacey. — Jak było w mieście?

— Po prostu wspaniale — odparł Auberon, czując, że coś go ściska za gardło i łzy napływają do oczu. — Wspaniale.

— Przyszedłeś pieszo? — spytała Tacey.

— Nie, przyjechałem autobusem.

Zamilkły na chwilę na te słowa. Nie było rady.

— Jak tam mama? I tata?

— Dobrze. Dostała kartkę od ciebie.

Ogarnęła go zgroza, gdy pomyślał, jak niewiele kartek i listów wysłał z miasta. Na ogół były wykrętne i pełne przechwałek albo zupełnie niezrozumiałe czy też utrzymane w tonie czarnego humoru. Ostatnią, którą napisał na mamy urodziny, znalazł, o Boże, niepodpisaną w koszu na śmieci, którego zawartość przeglądał. Stanowiła tylko wiązankę pochlebstw, ale ponieważ długo się nie odzywał i był wtedy pijany, wysłał ją. Teraz zrozumiał, że dla matki musiało to być tak bolesne jak okrutny cios kuchennym nożem.

Przysiadł na stopniach werandy, niezdolny zrobić ani jednego kroku.

Straszliwe kłopoty

— I jaki masz pomysł, mamo? — spytała Daily Alice, stojąc przy otwartej lodówce i wpatrując się w jej ciemne, wilgotne wnętrze.

Mamade sprawdzała zawartość szafek kuchennych.

— Tuńczyk? — zaproponowała bez przekonania.

— O nie — powiedziała Alice. — Smoky dopiero by na mnie spojrzał. Znasz to spojrzenie.

— O tak.

— Więc…

Wydawało się, że kilka wilgotnych produktów na metalowych półkach skurczyło się jeszcze bardziej pod wpływem jej wzroku. Ciągle kapała woda, jak w jaskini. Daily Alice pomyślała o dawnych czasach. Wielka lodówka była wtedy zawsze wypełniona po brzegi. Na półkach tłoczyły się kruche warzywa i kolorowe pudełka, czasem różowił się indyk albo wyśmienita szynka. Schludnie zapakowane mięso i gotowe dania spoczywały spokojnie w lodowatym wnętrzu zamrażarki, a wesoła żaróweczka oświetlała wszystko jak na scenie. Tęsknota. Położyła rękę na niezbyt zimnej butelce mleka i zapytała:

— Czy Rudy dziś był?

— Nie.

— Jest już na to naprawdę za stary — zauważyła Alice.

— Dźwiganie wielkich brył lodu to dla niego zbyt duży wysiłek. A poza tym zapomina. — Westchnęła, ciągle wpatrując się we wnętrze lodówki. Starość Rudy’ego, obniżenie poziomu życia i brak przyjemności, niezbyt ciepły obiad, który mieli dzisiaj w perspektywie — wszystko to zdawało się mieścić w cynkowym wnętrzu lodówki.

— Nie trzymaj jej otwartej, kochanie — napomniała ją łagodnie Mamade.

Alice właśnie zamykała urządzenie, kiedy otworzyły się wahadłowe drzwi spiżarni.

— Och, mój Boże — powiedziała Alice. — Auberon.

Podeszła szybko do syna, żeby go uściskać. Spieszyła się tak, jakby miał wielkie zmartwienie, a ona musiała natychmiast go pocieszyć. Ale jego udręczony wygląd był nie tyle wynikiem kłopotów, ile faktu, że właśnie przed chwilą obszedł cały dom, który bezlitośnie maltretował go wspomnieniami, zapomnianymi zapachami, porysowanymi meblami i wyświechtanymi dywanami. Przeżywał męczarnie, patrząc przez okna na ogród, i nie widział niczego poza nim. Czuł się tak, jakby od jego wyjazdu upłynęło pół życia, a nie półtora roku.

— Cześć — powiedział na powitanie.

Uwolniła go z objęć.

— Jak ty wyglądasz? — zdziwiła się. — Co to znaczy?

— Co to znaczy? — próbował się uśmiechnąć. Zastanawiał się, jakie cierpienia wyczytała w jego twarzy.

Zdziwiona, Daily Alice uniosła palce i przejechała nimi po złączonych brwiach syna.

— Kiedy się zrosły?

— Hę?

Daily Alice dotknęła miejsca nad swoim nosem, gdzie widniał charakterystyczny znak potomków Violet (u niej było to słabiej widoczne, ponieważ miała jaśniejsze włosy).

— Aa, tam. Nie wiem — wzruszył ramionami i roześmiał się. Właściwie nawet tego nie zauważył. Ostatnio niezbyt często przeglądał się w lustrze. — Jak ci się podoba? — Przejechał palcami po brwi. Włoski były miękkie i delikatne jak u dziecka, tylko jeden czy dwa sterczały sztywno. — Pewnie się starzeję — stwierdził.

Ona też to zauważyła. Zauważyła, że w czasie swej nieobecności, przekroczył granicę, za którą życia szybciej ubywa niż przybywa. Widziała oznaki na jego twarzy i na powierzchni dłoni. Coś ścisnęło ją za gardło i objęła go znowu, bo nie mogła wydusić z siebie słowa. Auberon powiedział do babci ponad ramieniem Alice:

— Dzień dobry, Mamade, tylko nie wstawaj, nie wstawaj.

— Brzydki z ciebie chłopak, żeby nie napisać do matki — zganiła go Mamade — żeby nie zadzwonić, że wracasz. Nie ma nic na kolację.

— Och, nie przejmuj się, wszystko w porządku.

Patrzyła na niego ze swego miejsca, przeszywając go wzrokiem na wskroś. Zawsze miał uczucie, że babcia zna jakieś jego wstydliwe tajemnice i gdyby mogła po prostu włączyć je niepostrzeżenie do swej przemowy, zostałyby ujawnione.

— To ja się starzeję — powiedziała. — Ty dorosłeś.

— Nie sądzę.

— Albo zapomniałam już, że jesteś taki duży.

— Tak, chyba tak…

Dwie kobiety obserwowały go z perspektywy dwóch pokoleń i widziały go inaczej. Czuł się jak na egzaminie. Wiedział, że powinien zdjąć płaszcz, ale zapomniał, co na siebie włożył, więc usiadł w odległym końcu stołu.

— No cóż — westchnął.

— Może herbaty? — zaproponowała Daily Alice. — Napijesz się herbaty? I możesz nam opowiedzieć, co się z tobą działo.

— Chętnie się napiję — odparł.

— Jak się miewa George? — zapytała Mamade. — I jego ludzie?

— Dobrze. (Od miesięcy nie był w Starej Farmie.) Dobrze, jak zawsze. — Potrząsnął głową z rozbawieniem, myśląc o George’u. — Ta zwariowana farma.