Выбрать главу

— Pamiętam, że kiedyś — powiedziała — było to naprawdę miłe miejsce. Przed laty. Narożny dom, ten, w którym na początku mieszkała rodzina Mouse…

— Nadal tam mieszka, nadal… — wtrącił Auberon.

Spojrzał na matkę, która stawiała właśnie czajnik z wodą na dużym piecu. Wycierała ukradkiem oczy w rękaw swetra i zauważyła, że ją na tym przyłapał. Odwróciła się w jego stronę, trzymając czajnik w dłoni.

— …a po śmierci Phyllis Townes — opowiadała Mamade — tak, to była przewlekła choroba, jej lekarz myślał, że opanowała nerki, ale ona uważała…

— Więc jak to naprawdę było? — powiedziała Alice do syna. — Naprawdę.

— Naprawdę to nie było tak gorąco — powiedział Auberon. Spuścił oczy. — Przepraszam.

— Och, już dobrze — odparła.

— Przepraszam, że nie pisałem i w ogóle. Nie miałem wiele do powiedzenia.

— W porządku. Martwiliśmy się o ciebie, to wszystko.

Podniósł wzrok. Wcale o tym nie pomyślał. Tutaj wyglądało to tak, jakby został połknięty przez ohydne, rojące się miasto, jakby wylądował w paszczy smoka. Nie było potem od niego żadnych wieści. Oczywiście, że się o niego martwili. Otworzyło się teraz w jego umyśle jakieś okienko, jak już kiedyś w tej kuchni, i zobaczył przez nie prawdziwego siebie. Ludzie go kochali i martwili się o niego. To, czy jest w ogóle coś wart, nie było nawet brane pod uwagę. Znowu spuścił wzrok, zawstydzony. Alice odwróciła się z powrotem do pieca. Babcia przerwała ciszę, przywołując wspomnienia, opowiadając z detalami o chorobach, zmarłych krewnych, remisjach, nawrotach, pogorszeniach i śmierci. — Mhm, mhm — słuchał, kiwając głową i wpatrując się w porysowany blat stołu. Usiadł bez zastanowienia na swoim dawnym miejscu, po prawej ręce ojca i lewej Tacey.

— Herbata — powiedziała Alice. Umieściła czajniczek na trójnogu i poklepała jego wypukły brzuszek. Postawiła przed synem filiżankę. A potem czekała, złożywszy ramiona, aż sobie naleje, a może zrobi coś innego. Spojrzał na nią i chciał cokolwiek powiedzieć, udzielić odpowiedzi na pytania, które ją nurtowały. Gdyby mógł, gdyby tylko umiał znaleźć słowa. Podwójne drzwi zakołysały się i weszła Lily z bliźniętami oraz Tony Buck.

— Cześć, wujku Auberonie — wykrzyknęły dzieci jednocześnie (dziewczynka miała na imię Blossom, a chłopiec — Bud), tak jakby Auberon był jeszcze gdzieś daleko i musiały krzyczeć, żeby je usłyszał. Auberon wpatrywał się w dzieci: były dwa razy większe niż przed jego wyjazdem i umiały już mówić. Kiedy wyjeżdżał, chyba jeszcze nie mówiły? Czy kiedy je ostatnio widział, nie leżały czasem spokojnie w brezentowym nosidełku, które dźwigała ich matka? Pod wpływem nalegań dzieci Lily zaczęła przeglądać zawartość szafek w poszukiwaniu czegoś dobrego do jedzenia. Samotny czajniczek z herbatą nie zrobił na dzieciach najmniejszego wrażenia, a na pewno był już czas na jakąś przekąskę. Tony Buck potrząsnął dłonią Auberona i zapytał:

— Jak było w Mieście?

— Byczo — odparł Auberon takim tonem jak Tony, serdecznie i bez namysłu.

Tony zwrócił się do Alice:

— Tacey powiedziała, że moglibyśmy zrobić na kolację dwa króliki.

— Och, Tony, byłoby wspaniale — ucieszyła się Alice.

Tacey weszła do kuchni, wołając Tony’ego.

— Co ty na to, mamo? — spytała.

— Wspaniale — powtórzyła Alice. — Lepsze to niż tuńczyk.

— Zabijcie tłustego cielca — wtrąciła Mamade, jedyna, której ten zwrot przyszedł do głowy. — I przyrządźcie w potrawce.

— Smoky będzie uszczęśliwiony — powiedziała Alice do Auberona. — Uwielbia króliki, ale uważa, że nie wypada mu tego proponować.

— Słuchajcie — poprosił Auberon — tylko nie róbcie sobie kłopotu… — W swej skromności nie potrafił dokończyć tego zdania. — To znaczy przez to…

— Wujku Auberonie — wtrącił się Bud — czy widziałeś jakichś drapieżców?

— Co?

— Drapieżców. — Zagiął palce, upodabniając je do pazurów drapieżnika. — Które czyhają na ciebie. W Mieście.

— No, właściwie…

Ale Bud zauważył, że jego siostra Blossom (ani na chwilkę nie spuszczał z niej oka) zdobyła ciasteczko, którego on nie dostał, i też upomniał się o swój przydział.

— Wyjdźcie stąd, ale już! — nakazała Lily.

— Chcesz zobaczyć, jak zabijają króliki? — zapytała Blossom, biorąc mamę za rękę.

— Nie, nie chcę — odparła Lily, ale Blossom chciała, żeby matka towarzyszyła jej przy tym strasznym i fascynującym akcie i nie wypuszczała jej ręki.

— To potrwa tylko sekundę — zapewniała matkę, ciągnąc ją za sobą. — Nie bój się.

Lily, Blossom, Bud oraz Tony wyszli na zewnątrz przez letnią kuchnię i drzwi, które prowadziły do ogrodu. Tacey nalała herbaty sobie i babce, po czym wyszła z filiżankami popychając plecami drzwi. Mamade podążyła za nią.

Drzwi kołysały się coraz wolniej.

Alice i Auberon zostali w kuchni sami, inni odeszli tak szybko, jak się pojawili.

— Wygląda na to — zauważył Auberon — że wszyscy są zdrowi.

— Tak.

— Czy masz coś przeciwko temu — zapytał, wstając powoli, jak stary, spracowany człowiek — żebym napił się czegoś mocniejszego?

— Nie — odparła Alice. — Jest tam chyba trochę sherry i jakieś inne trunki.

Wyjął zakurzoną butelkę whisky.

— Nie ma lodu — powiedziała Alice. — Rudy nie przyszedł.

— Nadal przynosi lód?

— O tak. Ale ostatnio choruje, a Robin, jego wnuk, znasz Robina, nie pomaga mu za bardzo. Biedny stary człowiek.

Dziwne, ale to była ostatnia kropla. Biedny stary Rudy…

— To niedobrze, to niedobrze — powiedział Auberon drżącym głosem. — Fatalnie.

Pełna szklanka whisky wydała mu się najsmutniejszą rzeczą, jaką w życiu widział. Jego oczy błyszczały ponuro. Alice, zatrwożona, wstała z wolna…

— Ale narobiłem kłopotów, mamo — powiedział. — Naprawdę straszliwych kłopotów. — Ukrył twarz w dłoniach, a rozpacz wzbierała w jego gardle i piersi.

Alice, nie wiedząc, co robić, objęła ostrożnie jego ramiona. Auberon, który od lat tego nie robił, nawet przy Sylvie, wiedział, że rozpłacze się jak dziecko. Rozpacz napierała z siłą, szukając ujścia. Otworzył usta i trząsł się gwałtownie, wydając dźwięki, o jakie nigdy by się nie posądzał. Uspokój się, uspokój się, uspokój — powtarzał sobie, ale raz uwolniona rozpacz narastała, musiał wyrzucić z siebie cały ten balast. Położył głowę na kuchennym stole i wył.

— Przepraszam, przepraszam — powtarzał, kiedy był już w stanie przemówić. — Przepraszam, przepraszam.

— Nie przepraszaj — powiedziała Alice, obejmując jego ramiona okryte płaszczem. — Za co przepraszasz?

Podniósł nagle głowę, odrzucając jej ramię, zaszlochał po raz ostatni i uciszył się, tylko pierś mu falowała.

— Czy to z powodu ciemnoskórej dziewczyny? — spytała Alice miękko, ostrożnie.

— Och — westchnął Auberon. — Częściowo.

— I przez ten głupi zapis.

— Częściowo.

Zauważyła chusteczkę wystającą z jego kieszeni i podała mu ją.

— Proszę — powiedziała, zaszokowana, że twarz nosząca ślady łez to nie twarz jej małego synka, ale dorosłego człowieka, tak zmieniona przez ból, że ledwo ją poznawała. Spojrzała na chusteczkę i zauważyła: — Bardzo ładna. Wygląda jak…