— No właśnie — powiedział Smoky, zawiedziony do granic wytrzymałości. — Dokąd?
Patrzyli na siebie błędnym wzrokiem, były tylko pytania bez odpowiedzi. I zrozumieli w tej samej chwili.
— Ale jak mogłeś pomyśleć, że ja… to znaczy, czy nie było oczywiste, że ja nie wiem…
— Wahałem się — przyznał Auberon. — Nie mów: dlaczego nie zapytałeś. Po prostu tego nie mów.
— O Boże — roześmiał się Smoky. — O Boże.
Auberon usiadł z powrotem na podłodze, kręcąc głową.
— Tyle pracy. Tyle wysiłku.
— Chyba napiję się jeszcze tej brandy, jeśli mi nalejesz — powiedział Smoky.
Auberon poszukał pustego kieliszka, który stał gdzieś poza kręgiem światła, nalał brandy ojcu i sobie i przez długi czas siedzieli w milczeniu, spoglądając raz po raz na siebie, śmiejąc się i kiwając głowami.
— To ci dopiero, no nie? — dziwił się Smoky. — Ale byłoby dużo gorzej — dodał po chwili — gdyby żaden z nas nie wiedział, jak sprawy stoją. Gdybyśmy na przykład wmaszerowali ramię w ramię do pokoju matki… — Roześmiał się na samą myśl — i powiedzieli: hej…
— Nie wiem — zawahał się Auberon. — Założę się…
— Tak — powiedział Smoky. — Tak, na pewno. No cóż.
Pamiętał, jak wiele lat temu pewnego październikowego dnia wybrali się z doktorem na polowanie. Doktor, który był przecież wnukiem Violet, doradzał Smoky’emu, że lepiej za głęboko nie wnikać w pewne sprawy, w to, co jest dane z góry i czego nie można zmienić. I kto by teraz odgadł, co wiedział sam doktor? Zabrał to ze sobą do grobu.
W dniu, kiedy przybył do Edgewood, ciotka Cloud powiedziała: „Kobiety odczuwają to głębiej, ale mężczyźni prawdopodobnie bardziej cierpią z tego powodu…”. Przyszło mu spędzić życie ze specjalistami w dziedzinie dochowywania tajemnic i wiele się od nich nauczył. Nic dziwnego, że nabrał Auberona. Uczył się od mistrzów, jak dotrzymywać sekretów, nawet jeśli sam nie miał żadnych. Nagle przyszło mu do głowy, że jednak miał sekrety, o tak. Chociaż nie potrafił wyjaśnić Auberonowi, co stało się z Lilac, to przecież wiedział niejedno o niej i o rodzinie Barnable i miał zamiar zatrzymać to dla siebie. Nie chciał, aby syn kiedykolwiek się o tym dowiedział i czuł się przez to winny. Twarzą w twarz, no cóż. Czy Auberon podejrzewał to, kiedy pocierał brwi, wpatrując się znowu w kieliszek?
Nie, Auberon myślał o Sylvie i o tym, co matka nakazała mu zrobić jutro w lesie za małą wyspą. Zupełnie dziwaczna rzecz. I przypomniało mu się, jak położyła palec na swoich, a potem na jego ustach, wymuszając milczenie, kiedy ojciec wszedł do kuchni. Podniósł palec wskazujący i pogładził nowe włoski, które nie wiadomo dlaczego wyrosły pomiędzy jego brwiami, łącząc je w jedną brew.
— W pewnym sensie — powiedział Smoky — żałuję, że wróciłeś…
— Hmm?
— To znaczy, oczywiście nie żałuję, tylko… Miałem pewien plan: gdybyś w najbliższym czasie nie wrócił ani nie dał znaku życia, to wyruszyłbym cię szukać.
— Naprawdę?
— Tak — roześmiał się. — To byłaby wielka wyprawa. Myślałem już, co powinienem zabrać… i w ogóle.
— Powinieneś był to zrobić — powiedział Auberon, uśmiechając się szeroko, ale czując ulgę, że jednak ojciec tego nie uczynił.
— Byłoby zabawne znowu zobaczyć Miasto. — W jego pamięci ożyły dawne obrazy. — Pewnie bym zabłądził.
— Tak. — Auberon znowu uśmiechnął się do ojca. — Chyba tak. Ale dziękuję, tato.
— O rany! — jęknął Smoky. — Zobacz, która godzina.
Objąć samego siebie
Wszedł za ojcem na górę po szerokich frontowych schodach. Trzeszczały tak samo jak zawsze. Dom ani w nocy, ani w ciągu dnia nie miał przed nim żadnych tajemnic. Auberon zapomniał tylko, że kiedyś go tak dobrze znał.
Pożegnali się na zakręcie korytarza.
— Śpij dobrze — powiedział Smoky, gdy stali razem oświetleni nikłym płomieniem świecy. Być może gdyby Auberon nie taszczył nieporęcznych toreb, a Smoky nie trzymał świecy, uścisnęliby się. Być może nie.
— Trafisz do swojego pokoju?
— Pewnie.
— To dobranoc.
— Dobranoc.
Auberon pokonał jeszcze pięćdziesiąt pięć stopni i uderzył biodrem o dziwaczną komodę, o której istnieniu zawsze zapominał, po czym jego dłoń spoczęła na szklanej gałce. Kiedy znalazł się w środku, nie zapalił świecy, chociaż wiedział, że razem z zapałkami stoi na nocnym stoliku. Wiedział również, jak zapalić zapałkę, pocierając jej czubkiem o porysowany spód stolika. Zapach pokoju (chłodny, ledwo wyczuwalny, ale znany, przemieszany z zapachem dzieci — pokój bowiem okupowały bliźnięta Lily) przypomniał mu w delikatny sposób minione czasy. Przez chwilę stał nieporuszony, rozpoznając węchem miejsce, gdzie stoi fotel, w którym upłynęła większa część jego szczęśliwego dzieciństwa. Fotel był tak duży, że Auberon mógł wtedy zwinąć się w nim z książką w ręce albo z blokiem rysunkowym. Obok stała lampa i stół, na którym w cieple światła grzały się powoli ciasteczka i mleko albo herbata i grzanka. Inny kąt pokoju zajmowała szafa, zza której uchylonych drzwi wymykały się duchy i złośliwe zjawy, żeby go straszyć. (Co się stało z tymi duchami, kiedyś tak dobrze znanymi? Umarły, umarły z samotności — nie miały kogo straszyć). Rozpoznawał też wąskie łóżko, na którym leżała kołdra i dwie poduszki. Od wczesnego dzieciństwa walczył o to, żeby mieć dwie poduszki, chociaż opierał głowę tylko na jednej. Lubił ten nęcący luksus. Wszystko w tym pokoju było nęcące. Zapachy poruszyły jego duszę, spętały ją jak łańcuchy. Czuł się tak, jakby znowu wziął na barki dawny ciężar.
Rozebrał się w ciemności i wsunął do łóżka. Zupełnie jakby objął samego siebie. Od czasu gdy wystrzelił w górę i dorównał wzrostem Alice, jego stopy, gdy leżał w łóżku, wystawały nieco i dotykały końca materaca. Odnalazł teraz zagłębienia w tych miejscach. Wypukłości były też tam gdzie zawsze. W łóżku znajdowała się tylko jedna poduszka, pachnąca lekko moczem. Kot? Dziecko? Nie będę mógł spać, pomyślał. Nie mógł się zdecydować, czy żałował, że nie miał dość śmiałości, by wypić więcej brandy, czy też był zadowolony, że czekają go męki. Musi wiele nadrobić począwszy od dzisiejszej nocy. Tak wiele było spraw, które mogły zająć jego rozbudzony umysł. Przewrócił się ostrożnie, przybierając pozę numer dwa w niezmieniającej się choreografii, i leżał długo, nie mogąc zasnąć. Przytłaczała go znajoma ciemność.
IV
Mówisz jak różokrzyżowiec, który kocha jedynie sylfa, który nie wierzy w istnienie sylfa, a który mimo to ma pretensje do całego wszechświata o to, że nie zawiera on sylfa.
Tak, teraz rozumiem — powiedział Auberon ze spokojem, siedząc w lesie. To było przecież takie proste. — Przez długi czas nie rozumiałem, ale teraz już zrozumiałem. Nie można zatrzymać ludzi na zawsze, nie można ich mieć na własność. To jest naturalne, naturalny proces. Spotkanie. Miłość. Rozstanie. Życie toczy się dalej. Nie powinienem był oczekiwać, że zawsze będzie taka sama, to znaczy „zakochana”. — Po tonie jego głosu rozpoznawało się wyraźnie, które słowo objął cudzysłowem. Był w tym podobny do Smoky’ego. — Nie żywię urazy. Nie mogę.
— Właśnie że tak — powiedział Dziadek Pstrąg. — I wcale nie rozumiesz.