Aktorzy wypowiadali więc zdania, które Fred Savage przynosił im codziennie ze Starej Farmy, i próbowali nieśmiało tchnąć trochę życia w pomysły Auberona. Starali się urealnić dziwne nadzieje, znaki nadchodzących wydarzeń i tajemnicze oczekiwania (spokojne, smutne, niecierpliwe bądź stanowcze), które zatruły postacie grane przez nich od wielu lat.
Aktorzy nie mogli obecnie tak przebierać w rolach jak dawniej, w czasach dobrobytu. Chętnych do zagrania każdej postaci wymyślonej przez Auberona były tłumy. Nie zniechęcały ich nawet honoraria, które by wyśmiali w Złotym Wieku dostatku. Byli wdzięczni, że mogą wcielać się w te dziwaczne postacie dążące do wielkiego rozstrzygnięcia, które nieuchronnie nadchodziło, ale nie doczekało się jeszcze ostatniej odsłony. Dzięki temu widzowie już od lat czekali w napięciu na dalszy ciąg serialu.
Auberon roześmiał się, patrząc na ogień i w myślach tworzył już kolejne perypetie i klęski, zwroty i przełomy. Co za forma! Dlaczego nikt nie posiadł wcześniej tego sekretu. Wystarczyła prosta intryga, zwykłe zadanie, które angażowało całkowicie wszystkie postacie i które miało wielkie, ale proste rozwiązanie. Rzecz jasna, do tego rozwiązania nigdy nie dojdzie. Moment ten będzie się ciągle zbliżać, podtrzymując nadzieję, uwydatniając gorycz rozczarowań, nadając kształt życiu i miłości swym nieubłaganym, powolnym nadciąganiem, ale nigdy, przenigdy nie nastąpi.
W dawnych, dobrych czasach, kiedy przeprowadzanie ankiet było tak rozpowszechnionym zajęciem jak obecnie rewidowanie domów, ankieterzy pytali telewidzów, dlaczego lubią znosić dziwaczne tortury mydlanych oper, co ich skłania do oglądania tych seriali. Najczęściej odpowiadali, że lubią mydlane opery, ponieważ przypominają życie.
Przypominają życie. Auberon uważał, że Inny świat, odkąd on sam pisał scenariusze, przypominał wiele rzeczy: prawdę, marzenia, dzieciństwo, w każdym razie jego własne, talię kart albo stary album ze zdjęciami, ale na pewno nie życie — nie jego życie. Kiedy największe nadzieje bohatera serialu zostały zniweczone albo kiedy spełnił on swoje zadanie czy dzięki poświęceniu zdołał uratować dzieci lub przyjaciół, mógł umrzeć albo przynajmniej odejść. Mógł zmienić się całkowicie i pojawić ponownie z nowym zadaniem do wypełnienia, z nowymi kłopotami, nowymi dziećmi. Oprócz postaci granych przez aktorów, którzy byli na wakacjach lub chorowali, żadna inna postać nie znikała całkowicie. Jeśli nie odgrywała już znaczącej roli, majaczyła gdzieś na obrzeżach głównego wątku z ostatnim skryptem w ręku.
To było jednak jak w życiu — jak w życiu Auberona.
Nie przypominało ono serialowej intrygi, ale fabułę, opowiadanie z momentem zwrotnym, który już nastąpił. Fabułą była Sylvie. Sylvie stanowiła ostro uwypukloną, nie zagadkową, ale pełną znaczeń i niewyczerpaną alegorię czy opowieść tkwiącą u podstaw jego życia. Czasem miał świadomość, że myśląc w ten sposób o Sylvie, odbiera jej cielesny kształt, który nadal miała. Ogarniał go wówczas nagły wstyd i przestrach, jak gdyby ktoś naopowiadał mu, lub on komuś, szokujących i zniesławiających kłamstw na jej temat. Ale zdarzało się to coraz rzadziej, w miarę jak historia, fabuła, udoskonalała się, przybierając nawet bardziej pogmatwany kształt, gdy stała się krótsza i możliwa do opowiedzenia. Zdominowała, wyjaśniała, krytykowała i definiowała jego życie nawet wtedy, gdy coraz mniej przypominała historię, która rzeczywiście się wydarzyła.
„Ogień nieodwzajemnionej miłości”. Tak określił kiedyś jego uczucia George Mouse. Auberon przypomniał to sobie teraz. Płonął ogniem nieodwzajemnionej miłości. W tym ogniu była ona. Czasem jaśniała żywym blaskiem, czasem przygasała. Ten ogień rozświetlał mu drogę, chociaż Auberon nie wiedział, którą ścieżką pragnie podążać.
Mieszkał w dawnym pokoju, pracował na farmie i jeden rok nie różnił się od drugiego. Jak człowiek przez długi czas sparaliżowany, zrezygnował z tego, co najlepsze na świecie, nie zawsze sobie uświadamiając, jak wiele traci. Tacy jak on i tak nie mogą zrobić z tego użytku. W jego życiu nic już się nie działo.
Cierpiał na dziwne dolegliwości. Tylko w najciemniejsze zimowe poranki mógł spać dłużej niż do świtu. W kształtach mebli i sprzętów w pokoju dostrzegał nieraz różne twarze. Nie był w stanie ich ignorować. Twarze bywały złe, mądre albo głupie, postacie kiwały na niego, dziwacznie wykoślawione albo kalekie, posiadały zdolność wyrażania uczuć, które go poruszały, chociaż one same wcale ich nie odczuwały. Wydawały się ożywione, chociaż nie żyły, co uważał za nieco wstrętne. Współczuł wbrew własnej woli abażurowi na suficie, dwóm pustym oczodołom lampy i żarówce, która tkwiła w głupiej, rozwartej, ceramicznej buzi. Zasłony w kwiatki stanowiły już tłum ludzi, zgromadzenie, a raczej dwa różne zgromadzenia: ludzi kwiatów i ludzi majaczących w tle, wyzierających zza kwiatów. Kiedy cały pokój był już gęsto zaludniony, aż do granic wytrzymałości, Auberon udał się do psychiatry. Lekarz orzekł, że cierpi na syndrom człowieka na Księżycu, który jest dość rozpowszechnioną dolegliwością. Auberon powinien częściej wychodzić z domu. Jednak leczenie, zawyrokował, potrwa wiele lat.
Wiele lat.
Częściej wychodzić. George, który był nieuleczalnym, a przy tym wybrednym podrywaczem, cieszącym się obecnie niemal takim powodzeniem jak za młodu, zapoznawał go z wieloma kobietami. W Barze Siódmego Świętego też nie brakowało ich towarzystwa. Ale dla niego te kobiety były jak widma. Od czasu do czasu dwie realne kobiety stapiały się w jedną osobę (jeśli potrafił przekonać je, by były jedną osobą) i dawały mu rozkosz, jeśli się dostatecznie skoncentrował. Rozkosz była nawet intensywna. Ale obrazy, które tworzył w wyobraźni i praca nad oporną, chociaż bardzo delikatną materią pamięci, dostarczały mu o wiele większej przyjemności. Nie musiało tak być. Szczerze w to wierzył. W momentach jasności umysłu zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że nie działoby się tak, gdyby on sam był innym człowiekiem. Ta niezdolność nie wynikała z tego, co mu się przytrafiło, ale z jego ułomnej natury.
Nie każdy — być może nikt oprócz niego — zostałby tak zdruzgotany tylko z tego powodu, że zraniła go Sylvie. Co to za starodawna choroba i właściwie już całkowicie wyrugowana ze współczesnego świata! Od czasu do czasu ogarniał go głęboki żal, że najwyraźniej ma być ostatnią jej ofiarą, i dlatego musi zostać wykluczony, ze względów ostrożności, z kręgu tych, którzy uczestniczyli w radosnym, nawet w czasach upadku, życiu Miasta. Żałował, że nie potrafi postąpić tak jak Sylvie, powiedzieć przeznaczeniu „mam cię gdzieś” i uciec. Na pewno był do tego zdolny, ale po prostu nie próbował. Wiedział o tym, ale nic nie mógł poradzić. Winna była jego ułomna natura. Żadnej pociechy nie stanowiło dla niego przekonanie, że być może jego ułomność, jego nieprzystosowanie do świata wynika z faktu, iż został wyłączony z Opowieści. Nie mógł już dłużej zaprzeczać, że istotnie jest jej częścią. Może sama Opowieść stanowiła jakąś skazę, może ułomność i Opowieść były jednym i tym samym. Bycie cząstką Opowieści mogło oznaczać, że jest się przypasowanym do swej roli i niezdatnym do niczego więcej. Zupełnie jakby człowiek miał zeza i z tego powodu postrzegał świat w inny sposób, podczas gdy dla pozostałych ludzi (i nawet często dla samego poszkodowanego) zniekształcenie widzenia wynika tylko z deformacji wzroku.
Wstał, zirytowany, że jego myśli powędrowały znowu tym utartym torem. Miał wiele pracy, to powinno wystarczyć i na ogół wystarczało, był za to wdzięczny. Robota, którą wykonywał, i psie pieniądze, jakie za nią dostawał, zdziwiłyby łagodnego i uprzejmego młodzieńca, któremu Auberon zaniósł swój pierwszy maszynopis (człowiek ten nie żył już z powodu przypadkowego przedawkowania). Życie było wtedy łatwe… Nalał sobie trochę whisky (dżin był zakazany, ale z tamtych czasów pozostał mu jeśli nie nałóg, to przynajmniej niewinna skłonność, ale nie poważne uzależnienie) i zabrał się do przeglądania poczty, którą Fred przyniósł z miasta. Fred, dawniej jego przewodnik, był teraz współpracownikiem i tak traktowali go pracodawcy Auberona. Dorabiał też jako parobek na farmie, a dla Auberona stanowił memento mori albo przynajmniej pewnego rodzaju przypomnienie. Nie potrafił już obyć się bez niego, w każdym razie tak sądził. Otworzył kopertę.