Выбрать главу

Można było to rozgryzać bez końca. Smoky przykucnął i objął rękoma kolana. Miał teraz oczy na tym samym poziomie co płaszczyzna Układu Słonecznego, patrzył na Słońce z takiej pozycji jak człowiek na Saturnie. Bez końca. Na tę myśl ogarnęła go mieszanina żalu i czystej, głębokiej przyjemności, której nigdy przedtem nie odczuwał, a raczej odczuwał bardzo słabo, kiedy był chłopcem i uczył się łaciny. Odkąd zaczął dostrzegać bogactwo tego języka, zrozumiał, że nauka mogłaby wypełnić mu życie i wszystkie puste ścieżki jego nieokreślonej osobowości. Czuł się zarazem pokonany i pocieszony. Porzucił łacinę mniej więcej na półmetku nauki, nie zgłębiwszy do końca jej magicznych tajników. Ale teraz, będąc dorosłym, stanął przed innym zadaniem. I ono również przypominało naukę języka.

Śrubki, kulki, sprężynki były syntaksą, a nie obrazem. Planetarium nie stanowiło wiernego odzwierciedlenia Układu Słonecznego w sensie wizualnym ani przestrzennym. Gdyby tak było, ładna, niebiesko-zielona kula ziemska miałaby maleńkie rozmiary, a cała maszyneria musiałaby być przynajmniej dziesięć razy większa. Nie, zobrazowano tutaj, tak jak za pomocą składni w języku, relacje między elementami. Podczas gdy rozmiary były fikcyjne, wzajemne związki zostały oddane bardzo trafnie.

Upłynęło wiele czasu, zanim to wszystko odkrył, zanim przestał myśleć kategoriami matematyki i mechaniki. Ale teraz znał już słownictwo, a gramatyka stawała się coraz bardziej zrozumiała. Sądził, że kiedyś, pewnie nie tak szybko, będzie w stanie zrozumieć te wielkie zdania wykute w mosiądzu i szkle i że nie okażą się one tak płaskie i nudne, jak okazały się teksty Cezara i Cycerona. Miał nadzieję, że ujawnią coś wspaniałego, ponieważ wspaniały był alfabet, w którym je zakodowano, że dowie się czegoś, co koniecznie musi wiedzieć.

Rozległy się szybkie kroki na schodach prowadzących do planetarium i jego wnuk Bud wetknął rudą głowę w drzwi.

— Dziadziu — powiedział, rozglądając się po tajemniczym miejscu. — Babcia przygotowała ci kanapkę.

— Wspaniale — ucieszył się Smoky. — Wejdź do środka.

Bud wszedł powoli, niosąc kanapkę i kubek herbaty, nie odrywając wzroku od maszynerii, która była ciekawsza i wspanialsza niż jakikolwiek zestaw kolejek.

— Skończyłeś? — spytał.

— Nie — odrzekł Smoky, jedząc.

— Kiedy skończysz? — Bud dotknął jednej planety, po czym szybko cofnął dłoń, kiedy kula poruszyła się łagodnie.

— Och — powiedział Smoky — nie uda mi się to do końca świata.

Bud spojrzał na niego z obawą, po czym roześmiał się.

— Nie żartuj, dziadziu.

— Nie żartuję — wyjaśnił Smoky. — Nie wiem, co porusza mechanizm.

— To tutaj — stwierdził bez wahania Bud, wskazując palcem na czarną skrzynkę podobną do sejfu.

— O tak — Smoky podszedł do skrzynki z kubkiem w dłoni. — Ale co wprawia w ruch skrzynkę?

Nacisnął dźwignię, która odblokowała uszczelnione drzwi (nie przepuszczające kurzu, tylko po co?), i otworzył skrzynkę. Wewnątrz znajdowało się serce maszynerii Clouda: wyczyszczony i naoliwiony mechanizm, gotowy do działania, gdyby tylko mógł działać; niesamowite serce całego Edgewood, jak czasem myślał Smoky.

— Koło — zdziwił się Bud. — Wygięte koło, o rany.

— Przypuszczam — powiedział Smoky — że to prąd miał to wprawiać w ruch. Pod podłogą, jeśli podniesiesz tę klapę, znajdziesz duży, stary motor elektryczny. Tylko że…

— Co?

— Jest z tyłu. Jest z tyłu, i to nie przez przypadek.

Bud przyglądał się mechanizmom, głęboko myśląc.

— No tak — stwierdził. — Może to porusza to, to porusza to, a to porusza tamto.

— Dobra teoria — przyznał Smoky — tylko że w ten sposób zatoczyłeś pełne koło. Każda rzecz porusza inną rzecz. Nawzajem wprawiają się w ruch.

— No dobrze — powiedział Bud. — Ale gdyby poruszało się dostatecznie szybko i gdyby było gładkie…

Na pewno było szybkie, gładkie i ciężkie. Smoky dokładnie to przestudiował, jego umysł zmagał się z paradoksami. Jeśli to wprawia w ruch tamto, a wydaje się to oczywiste, i tamto porusza to, co jest całkiem logiczne, a to i tamto wprawiają w ruch to i to… Niemal to widział: system połączeń, zdanie czytane od końca i od początku jednocześnie, i nawet nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego uważał, że to niemożliwe. Chyba dlatego, że świat jest po prostu taki, jaki jest, a nie inny…

— A gdyby czasem zwolniło — odezwał się Bud — mógłbyś przychodzić na górę raz na jakiś czas i to popchnąć.

Smoky roześmiał się.

— Czy to nie mogłoby być twoje zadanie? — zapytał.

— Nie, twoje — odparł Bud.

Jedno popchnięcie, pomyślał Smoky, jedno nieustające popychanie — ale ktokolwiek miał to zrobić, na pewno tą osobą nie był Smoky. Nie miał niezbędnej siły. Musiałby jakimś sposobem sprawić, żeby wszechświat porzucił na chwilkę swoje niekończące się zadania, wyciągnął olbrzymi palec i dotknął nim tych kółek i trybów. A Smoky nie widział żadnego powodu, dla którego taka łaska miałaby spotkać jego albo Harveya Clouda czy nawet Edgewood.

— No cóż, wracajmy do pracy — powiedział. Delikatnie popchnął pokrytą ołowiem kulę Saturna, a ta poruszyła się, przesunęła o kilka stopni i wprawiła w ruch wszystkie pozostałe części, koła, tryby, pręty i planety.

Furgonetki

— A może… — zastanawiała się Ariel Hawksquill. — A może wcale nie ma wojny.

— Co masz na myśli? — spytał cesarz Fryderyk Barbarossa, otrząsnąwszy się z chwilowego zdumienia.

— Myślę — wyjaśniła Hawksquill — że to, co uważamy za wojnę, może wcale nie być wojną. Może wcale nie ma żadnej wojny, może nigdy nie było.

— Nie pleć bzdur. Oczywiście, że trwa wojna. Wygrywamy.

Cesarz siedział w wysokim fotelu, opierając brodę na piersi, Hawksquill zaś przy ogromnym fortepianie, który zajmował prawie cały kąt pokoju. Kazała przestroić fortepian tak, aby mogła wygrywać na nim ćwierćtony. Lubiła grać stare, grzmiące hymny w sposób, który sama wymyśliła. Jej interpretacja była dziwna, przestrojony fortepian wydawał słodkie, ale niemelodyjne dźwięki. Napawało to tyrana smutkiem. Na dworze padał śnieg.

— Nie mówię, że nie masz wrogów — wyjaśniła Hawksquill. — Oczywiście, że masz. Mam na myśli inną długą wojnę: wielką wojnę. Może to, co jest teraz, to wcale nie wojna.

Chociaż ludzie z Towarzystwa Hałaśliwego Mostu i Klubu Strzeleckiego zostali w końcu zdemaskowani (ich spięte, pozbawione wyrazu twarze i ciemne płaszcze widniały na zdjęciach we wszystkich gazetach), nie poddali się łatwo. Nie było to zresztą dla Hawksquill zaskoczeniem. Ich zasoby były ogromne. Każdy proces wywoływał wzajemne powództwo. Mieli najlepszych obrońców. Jednak ich rola była skończona (nie chcieli słuchać, kiedy Hawksquill ostrzegała ich, że taki może być finał). Ich walka bez wątpienia odwlekała nieco koniec. W krytycznych momentach udawało im się zgromadzić pieniądze, co powodowało dziwaczne, chwilowe zwroty w procesie, ale jednak nie dawało członkom klubu dostatecznie dużo czasu na odrobienie strat. „Petty, Smilodon i Ruth”, po zgarnięciu ogromnych wynagrodzeń, zrezygnowali z obrony w tajemniczych okolicznościach i w atmosferze wzajemnego obwiniania się. Wkrótce potem ujrzały światło dzienne liczne dokumenty, których pochodzenie wydawało się na tyle oczywiste, że nie można było się ich wyprzeć. Ludzie, niegdyś wszechmocni i działający z zimną krwią, pojawiali się w telewizji, ocierając z oczu łzy zawodu i rozpaczy. Podwładni prokuratora, w jednakowych ubraniach i rękawiczkach, prowadzili ich na procesy. Zakończenie tej historii nie było powszechnie znane. Tej samej zimy, kiedy wyszły na jaw najbardziej szokujące rewelacje, ostro ograniczono działalność środków masowego przekazu, które przez blisko siedemdziesiąt pięć wspaniałych lat oświecały naród. Uczynił to sam Russell Eigenblick, aby nie dopuścić do przejęcia mediów przez opozycję. Uczynili to również jego wrogowie, aby uniemożliwić tyranowi zdobycie całkowitej kontroli nad sytuacją.