Wojna — wojna Ludu przeciwko Bestii, która przejęła władzę i podeptała demokratyczne instytucje i wojna cesarza-prezydenta przeciwko wielkim kapitałom prowadzona w imieniu Ludu — była najprawdziwszą wojną. Przelana w niej krew była prawdziwa, rany zadane społeczeństwu — głębokie.
— Jeśli ci — powiedziała Hawksquill — o których myślimy, że wypowiedzieli wojnę ludziom, pojawili się w nowym świecie, po raz pierwszy mniej więcej w tym samym czasie co Europejczycy, to znaczy wówczas, gdy zaczynano przepowiadać nadejście twego poprzedniego imperium; jeśli przybyli tu z tych samych powodów: w poszukiwaniu wolności, przestrzeni i swobody rozwoju, to musieli się w końcu rozczarować tak samo, jak rozczarowali się ludzie…
— Tak — przyznał Barbarossa.
— Dziewicze lasy, które służyły im za kryjówkę, zostały po części wycięte; na brzegach rzek i jezior pobudowano miasta; w górach kopalnie, a ludzie nie darzyli już szacunkiem leśnych elfów i krasnoludków, tak jak czynili to dawni Europejczycy.
— Tak.
— I jeśli istotnie są tak dalekowzroczni, jak nam się zdaje, to musieli przewidzieć skutki, musieli je znać już dawno temu. — Tak.
— Zanim jeszcze zaczęło się osadnictwo. Musieli o tym wiedzieć już w czasach twojego pierwszego królestwa. A ponieważ potrafili to przewidzieć, przygotowali się na tę ewentualność. Ubłagali tego, który rządzi czasem, by zesłał na ciebie długi sen. Naszykowali broń. Czekali…
— Tak, tak — wtrącił Barbarossa. — I po latach cierpliwego czekania wreszcie uderzyli, chociaż są bardzo osłabieni liczebnie. Opuścili swoje fortece i ruszyli do boju. Obrabowany smok otrząsa się i budzi! — Wstał gwałtownie z fotela, a wydruki komputerowe, strategie, plany i cyfry zsunęły się z jego kolan na podłogę.
— A interes, który z tobą ubili — kontynuowała Hawksquill — pomógł im w tym przedsięwzięciu. Odwróciłeś uwagę narodu, skłóciłeś ludzi podobnie jak w dawnym cesarstwie. Wiedzieli, że dobrze się wywiążesz z tego zadania. Kiedy odrosną znowu gęste lasy, kiedy odrodzą się moczary, a ruch samochodowy zupełnie ustanie, kiedy wynagrodzą sobie straty, które ponieśli, oddadzą ci to, co pozostanie jako twoje cesarstwo.
— Na zawsze — powiedział Eigenblick przejęty. — Taka była obietnica.
— To dobrze — stwierdziła Hawksquill, zamyślona. — To dobrze.
Nacisnęła klawisze. Spod jej upierścienionych palców wydobyła się melodia przypominająca Jeruzalem.
— Tylko, że to wszystko nieprawda — dodała.
— Co?
— To wszystko nieprawda. Fałsz, kłamstwo, nie ma sprawy.
— Co…?
— To jest nie dość dziwaczne, po pierwsze. — Wydobyła brzękliwy ton, skrzywiła się i spróbowała zagrać inaczej. — Nie. Myślę, że dzieje się coś zupełnie innego, że następuje jakaś generalna zmiana kierunku, na którą nie ma wpływu nikt… — Pomyślała o nieboskłonie Terminusa, o zodiaku skierowanym w przeciwną stronę. Wtedy winą za to obarczała cesarza, stojącego teraz przed nią. Co za głupota! A jednak… — Coś — dodała — co przypomina jednoczesne tasowanie dwóch talii kart.
— Jeśli mowa o kartach… — wtrącił.
— Albo jednej zdekompletowanej talii — powiedziała, nie zwracając na niego uwagi. — Bardzo małe dzieci, kiedy chcą potasować karty, mieszają je i niektóre odwracają spodem do góry. I wtedy wszystko jest pomieszane, figury znajdują się raz na dole, raz na górze.
— Chcę mieć te karty — powiedział.
— Ja ich nie mam.
— Wiesz, gdzie są.
— Tak. I gdybyś miał je dostać, dostałbyś je.
— Potrzebuję ich rady! I to zaraz!
— Ci, którzy mają te karty — wyjaśniła Hawksquill — wszystko już odpowiednio zaplanowali: twoje zwycięstwo, obecne i przyszłe, przygotowali to o wiele lepiej, niż sam byś to zrobił. Na długo zanim się pojawiłeś, stanowili piątą kolumnę tej armii. — Nacisnęła klawisz, fortepian wydał dźwięk słodkocierpki jak smak lemoniady. — Ciekawe — dodała — czy tego żałują, czy nie czują się podle, jak zdrajcy własnego gatunku? Czy w ogóle kiedykolwiek zdawali sobie sprawę, że stają po przeciwnej stronie barykady niż ludzie?
— Nie rozumiem, dlaczego twierdzisz, że nie ma wojny — powiedział Barbarossa — skoro potem mówisz takie rzeczy.
— To nie wojna — oznajmiła Hawksquill — ale coś podobnego do wojny. Coś, co przypomina burzę. Być może nadciągający front atmosferyczny, który na ciepły świat przynosi zimno, zamienia błękit w szarość, a wiosnę w zimę. Albo zderzenie, mysterium coniunctionis, ale czego z czym? Albo — powiedziała, uderzona nagle pewną myślą — coś, co przypomina dwie furgonetki, które spotykają się przy bramie wjazdowej, przybywają z dwóch różnych odległych punktów i zdążają do dwóch różnych odległych miejsc. Przepychają się przez bramę obie naraz, a po przeciwnej stronie znowu zdążają do odrębnych celów swego przeznaczenia, tylko że być może kilku pasażerów zamieniło się miejscami, została skradziona torba albo dwie, może wymieniono pocałunek…
— O czym ty mówisz? — spytał Barbarossa.
Odwróciła się na stołku i spojrzała na niego.
— Pytanie brzmi, co to za królestwo, do którego wkroczyłeś?
— Moje własne.
— Tak… Chińczycy wierzą, że głęboko we wnętrzu każdego człowieka znajduje się ogród nieśmiertelnych, nie większy niż czubek kciuka, szare aleje, gdzie wszyscy jesteśmy na wieki królami.
— Uważaj — powiedział w przypływie wściekłości.
— Wiem. — Uśmiechnęła się. — To byłaby okrutna hańba, gdybyś skończył nie jako władca Republiki, której mieszkańcy zapałali do ciebie uczuciem, ale całkiem innego miejsca.
— Bzdury.
— Bardzo małego miejsca.
— Chcę mieć te karty.
— Nie możesz. Nie dam ci ich, nie są moje.
— Zdobędziesz je dla mnie.
— Nie.
— Co byś powiedziała, gdybym wydusił z ciebie ten sekret? Mam władzę, dobrze wiesz, że mam władzę.
— Grozisz mi?
— Mógłbym kazać… mógłbym kazać cię zabić. Potajemnie. Nikt by się nie dowiedział.
— Nic z tego — odparła ze spokojem Hawksquill. — Nie możesz kazać mnie zabić. Nie mnie.
Tyran roześmiał się, jego oczy zapałały ponurym ogniem.
— Myślisz, że bym nie mógł? Ho, ho, naprawdę?