— Wiem, że nie możesz — oznajmiła Hawksquill. — Nigdy nie domyśliłbyś się, z jakiego powodu. Ukryłam swoją duszę.
— Co?
— Ukryłam swoją duszę. To stara sztuczka, którą zna każda wioskowa czarownica. I jest na tyle roztropna, że ją stosuje: nigdy nie wiadomo, kiedy ci, którym służysz, zwrócą się przeciwko tobie.
— Ukryłaś? Gdzie? Jak?
— Ukryłam. Gdzieś. Oczywiście, nie powiem gdzie ani w czym. Ale sam rozumiesz, że dopóki tego nie wiesz, nie jesteś w stanie mnie zabić.
— Tortury. — Jego oczy zwęziły się. — Mogę cię torturować.
— O tak. — Hawksquill wstała ze stołka. Dość tego. — Tortury mogłyby się okazać skuteczne. Dobranoc na razie. Mam dużo pracy.
Odwróciła się przy drzwiach i zobaczyła, że nadal stoi jak wykuty z kamienia w swej groźnej pozie, wpatrując się w nią, ale nie widząc jej. Czy usłyszał, czy zrozumiał cokolwiek z tego, co próbowała mu powiedzieć? Owładnęła nią ta dziwna, niepokojąca myśl i przez chwilę patrzyła tylko na niego, podobnie jak on na nią. Wyglądało to tak, jakby oboje próbowali sobie przypomnieć, gdzie się przedtem spotkali i czy w ogóle już się kiedyś spotkali.
— Dobranoc, Wasza Wysokość — powiedziała w końcu Hawksquill z nagłą trwogą i wyszła.
Nowo odkryty ląd
Tego samego wieczora, ale nieco później, nadawano w stolicy kolejny odcinek Innego świata, ten, w którym umierała pani MacReynolds. Czas emisji serialu był różny w różnych miejscach. W niektórych rejonach nie był to już serial popołudniowy, często oglądano go dopiero po północy. Ale docierał wszędzie. Transmitowano go albo nadawano w telewizji kablowej, a tam, gdzie było to niemożliwe — ponieważ transmisje zostały zabronione, a kable przecięte — przemycano go do lokalnych stacji, kopiowano, przekazywano kasety, jak kraj długi i szeroki, do nielegalnych stacji. Z drżeniem serca dostarczano cenne taśmy do odległych, zasypanych śniegiem miasteczek. Przechodzień, który przemierzałby wieczorem jedyną ulicę takiego miasteczka, mógłby dostrzec błękitnawy poblask w każdym salonie. Idąc od domu do domu, w jednym zobaczyłby scenę, w której panią MacReynolds niosą do łóżka, w następnym — zgromadzone wokół niej dzieci, a z następnego dobiegłyby jego uszu oderwane fragmenty rozmów. W ostatnim domu, stojącym na skraju miasta, za którym zaczyna się już cicha preria, obejrzałby śmierć pani MacReynolds.
Cesarz-prezydent również oglądał w stolicy serial, jego bystre, ale ciepłe, brązowe oczy były zasnute mgłą. Nigdy nie tęsknijcie, tęsknota jest zgubna. Spowijał go obłok żalu nad samym sobą. Obłok ten przybrał konkretny kształt (jak wszystkie obłoki): kształt twarzy Ariel Hawksquill, twarzy pełnej rezerwy, rozbawionej i nieugiętej.
Dlaczego ja? — pomyślał, podnosząc ręce w taki sposób, jakby chciał pokazać komuś swoje kajdany. Co on zrobił, że akurat z nim ubito taki straszny interes? Był pełen dobrych chęci i ciężko pracował, napisał parę ostrych listów do papieża, żenił się z własnymi dziećmi. I jeszcze kilka drobiazgów. Dlaczego nie wybrali jego wnuka? Ten był przynajmniej prawdziwym wodzem. Dlaczego nie opowiadano o nim takiej samej legendy? Czyż nie mówiono, że nie umarł, tylko śpi i obudzi się, żeby stanąć na czele swojego ludu?
Ale to była tylko legenda. A on tymczasem jest tutaj, to on ma znosić to wszystko, chociaż wydaje się to niemożliwe do zniesienia. Król w baśniowym królestwie: przekleństwo Artura. Czy to może być prawda? Królestwo nie większe niż czubeczek kciuka. Czy jego ziemskie królestwo jest nietrwałe jak wiatr, który dmie między jednym a drugim snem?
Nie! Wyprostował się. Jeśli dotąd nie było wojny, albo była tylko pozorowana, to teraz dopiero zacznie się prawdziwy bój. Będzie walczył. Wymusi na nich dotrzymanie każdej obietnicy, jaką mu złożyli dawno temu. Spał przez osiemset lat, staczając bitwy z własnymi snami, oblegając własne sny, podbijając wyśnioną Ziemię Świętą, nosząc wyśnione korony. Przez osiemset lat tęsknił rozpaczliwie za realnym światem, którego istnienie wyczuwał, ale którego nie mógł dojrzeć, ponieważ przysłaniały go królestwa jego snów. Być może Hawksquill ma rację, może wcale nie zamierzali oddać mu we władanie żadnego królestwa. Mogła być z nimi w zmowie od samego początku, żeby pozbawić go władzy. (O tak, teraz było to dla niego zupełnie jasne). Omal nie roześmiał się na myśl, że kiedyś jej ufał, a nawet na niej polegał. Koniec z tym. Będzie walczył. Wydobędzie od niej te karty, obojętnie jakich sposobów musiałby w tym celu użyć, o tak, zrobi to, choćby nawet skierowała przeciwko niemu swe straszliwe moce.
Chociaż jest samotny, chociaż wydaje się to beznadziejne, będzie walczył, będzie walczył o ten nowo odkryty ląd: wielki, ciemny i zasypany śniegiem.
— Musicie mieć nadzieję — powiedziała pani MacReynolds tuż przed śmiercią — i cierpliwość.
Samotny przechodzień (uchodźca? komiwojażer? donosiciel?) minął ostatni dom na obrzeżu miasteczka i wyszedł na pustą autostradę. W domach, które za sobą zostawił, gasły jeden po drugim niebieskawe ekrany telewizorów. Zaczynał się serwis informacyjny, tylko że nie było już żadnych wiadomości. Widzowie poszli spać. Noc była długa. Śnili o życiu innych ludzi, życiu wypełniającym ich własne życie, o rodzinie mieszkającej gdzie indziej i o domu, który mógł sprawić, że pogrążona w ciemnościach ziemia wydawała się znowu przyjaznym miejscem.
W stolicy nadal sypał śnieg: rozświetlał mrok, przysypywał odległe pomniki widoczne z monumentalnych okien rezydencji, tworzył zaspy u stóp kamiennych bohaterów, blokował wejścia do podziemnych garaży. Unieruchomiony samochód zawodził rytmicznie gdzieś w oddali, próbując wydostać się z zaspy śnieżnej.
Barbarossa płakał.
To prawie koniec
— Co masz na myśli, mówiąc, że to prawie koniec? — spytał Smoky.
— Właśnie to: że to już prawie koniec — powiedziała Alice. — Jeszcze nie całkiem koniec, ale już prawie.
Wcześnie poszli do łóżka, co zdarzało im się ostatnio dość często, ponieważ wielkie łoże z kilkoma kołdrami i watowanym przykryciem na nogi było jedynym miejscem, gdzie nie odczuwało się zimna. Smoky miał na głowie szlafmycę: z przeciągami nie ma żartów, a i tak nikt nie widział, jak głupio wygląda. Rozmawiali. W ciągu tych długich nocy rozwikłali wiele starych i trudnych problemów albo przynajmniej doszli do wniosku, że są one nie do rozwiązania, co dla Smoky’ego stanowiło niemal jedno i to samo.
— Jak możesz tak mówić? — pytał Smoky, przewracając się na drugi bok, twarzą do Alice, i unosząc przy tym, jak na dużej fali, dwa koty przycupnięte w nogach łóżka.
— Dobry Boże — powiedziała — to przecież już dość długo trwa, prawda?
Spojrzał na nią: blada twarz i niemal białe włosy zlewały się w ciemności z jasną poduszką. Skąd jej się brały te niedopowiedzenia, te uwagi wypowiadane z takim żelaznym poczuciem konsekwencji i logiki, które nic albo prawie nic nie znaczyły? Za każdym razem niezmiennie go to zdumiewało.
— Nie o to mi chodziło. Chciałem spytać, skąd wiesz, że to prawie koniec? Cokolwiek to jest.
— Nie jestem pewna — odparła po długiej chwili milczenia. — Prócz tego, że to na pewno dzieje się ze mną, przynajmniej częściowo. Czuję, jakbym się kończyła w pewien sposób i…
— Nie mów tak — przerwał. — Nawet nie żartuj na ten temat.
— Nie — powiedziała. — Nie mówię o umieraniu. Myślałeś, że o to mi chodzi?
Tak właśnie myślał. Pojął teraz, że zupełnie nic nie rozumie, i znowu odwrócił się do niej plecami.