To właśnie Drinkwater znalazł ją na podeście schodów prowadzących z sal Towarzystwa do kancelarii adwokackiej na następnym piętrze. Leżała skulona i nie poruszała się, a gdy podszedł bliżej, tylko wodziła za nim oczami. Kiedy chciał zapalić nad nią lampę gazową, dotknęła jego nogi.
— Nie rób tego.
— Jesteś chora?
— Nie.
— Wystraszona? — Nie odpowiedziała. Usiadł obok i ujął jej dłoń. — Moje dziecko — odezwał się po ojcowsku, ale poczuł drżenie, jakby jej dłoń poraziła go prądem — oni nie chcą cię skrzywdzić, wiesz, nie będą cię dręczyć…
— Nie jestem — wycedziła powoli — klaunem w cyrku.
— Nie.
Ile mogła mieć lat — piętnaście, szesnaście? Zbliżył się jeszcze do niej i zauważył, że cicho płacze: wielkie łzy gromadziły się w ciemnych bezmiarach oczu, drżały na gęstych rzęsach i kropla za kroplą spływały po policzkach.
— Tak mi go szkoda. Nie chce mi tego robić, a jednak to robi. To dlatego, że jesteśmy zdesperowani.
Powiedziała to tak prosto, jakby mówiła: „To dlatego, że jesteśmy Anglikami”. Nie wypuściła jego dłoni; być może jej nawet nie dostrzegła.
— Pomogę ci.
To właśnie przyszło mu do głowy, choć czuł, iż cokolwiek wobec niej postanowi, będzie niemożliwe do zrealizowania. Dwa lata próżnej walki, od chwili gdy zobaczył ją na jabłoni do teraz, zdały się wyschnąć na pył i odlecieć. Musi jej bronić; zabierze ją stąd, gdzieś w bezpieczne miejsce, gdzieś… Nie odezwała się, on nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa; wiedział, iż jego starannie zbudowane życie, wymurowane i umeblowane w ciągu czterdziestu ostrożnych lat, nie wytrzymało wichrów niezadowolenia; poczuł, jak się rozpada: rozsypały się fundamenty, pojawiły się głębokie szpary, cały jego gmach zapadł się z głuchym łoskotem, który dobiegł do jego uszu. Całował gorące, słone łzy na jej policzkach.
Przechadzka wokół domu
— Może — zaproponował John Drinkwater, kiedy w drzwiach ustawiono wszystkie ich pudła i kufry, by mogła się nimi zająć służba, a doktor Bramble usadowił się w wygodnym fotelu na szerokiej, marmurowej werandzie — chciałabyś się przejść wokół domu?
Po stożkowatych kolumnach werandy pięła się wisteria, a jej krystalicznie zielone liście, choć lato dopiero się zaczęło, przesłaniały już widok, który pokazał im ręką: szeroki trawnik i świeżo zasadzone rośliny, pawilon, odległy skrawek wody wycięty w łuku wykwintnego, klasycznego mostu.
Doktor Bramble pochylił się i wyciągnął z kieszeni niewielką książkę. Violet powiedziała cicho, że się zgadza (jak bardzo musi być onieśmielona w tym wielkim miejscu; spodziewała się drewnianych chat i czerwonoskórych Indian; tak mało wiedziała). Wzięła go za ramię — silne ramię budowniczego, pomyślała — i ruszyli przez nowy trawnik, przechodząc żwirową ścieżką między kamiennymi sfinksami strzegącymi drogi. (Sfinksy wykonane zostały przez jego włoskich przyjaciół — kamieniarzy, tych samych, którzy wkrótce potem wykuwali kiście winogron i cudaczne twarze na fasadach miejskich bloków, projektowanych przez jego partnera Mouse’a; wykuwano je szybko w miękkim kamieniu, a więc czas okazał się dla nich nieubłagany, ale to dopiero miało nadejść).
— Możecie zostać tak długo, jak tylko chcecie — powiedział Drinkwater.
Powiedział to już wcześniej w restauracji Sherry, dokąd zabrał ich po zakończonym nijak wykładzie, zaprosił ich nieśmiało, ale stanowczo. Powtórzył to w nędznym i cuchnącym holu hotelowym, z którego ich odbierał, i na Grand Central Station pod wielkim, mrugającym Zodiakiem, który (doktor Bramble nie mógł tego nie zauważyć) namalowany był w niewłaściwej kolejności na niebieskim suficie. I jeszcze raz w pociągu, kiedy kiwnęła głową, drzemiąc pod jedwabnym pączkiem róży, który przytaknął także ze swego kolejowego kielicha.
Ale jak długo zechce zostać?
— To bardzo miło z twojej strony — rzekła.
— Będziesz mieszkać w wielu domach — powiedziała jej kiedyś pani Underhill. — Będziesz wędrować i mieszkać w wielu domach.
Słysząc to, zalała się łzami. Płakała też później, w pociągach i na statkach, i w poczekalniach, nie mając pojęcia, co to znaczy „wiele domów” i jak długo miała mieszkać w każdym z nich. Z pewnością był to bezmiar czasu, bo od chwili, gdy opuścili plebanię w Cheshire sześć miesięcy temu, mieszkali tylko w hotelach i wynajętych mieszkaniach i wyglądało na to, że nic się nie zmieni. Jak długo?
Jak podczas musztry przemaszerowali po porządnej, kamiennej ścieżce, skręcili w prawo, weszli na następną. Drinkwater odchrząknął na znak, że przerywa ciszę, która wokół nich zapadła.
— Tak bardzo mnie ciekawią te, no wiesz, twoje doświadczenia — odezwał się.
Uniósł w górę dłoń.
— Nie mam zamiaru się wtrącać albo cię denerwować, jeśli nie chcesz o nich mówić. Po prostu bardzo mnie to interesuje.
Nie odezwała się ani słowem. Mogła mu tylko powiedzieć, że doświadczenia te należą już do przeszłości. Przez moment zabiło jej serce, a on to chyba wyczuł, bo ścisnął jej rękę, bardzo delikatnie.
— Inne światy — rozmarzył się. — Światy w obrębie światów.
Zaprowadził ją do jednej z ławek ustawionych przy ostrzyżonym żywopłocie. Fronton domu tuż za nim, w płowożółtym kolorze, osobliwy w słońcu późnego popołudnia, wydawał jej się surowy, lecz uśmiechnięty, jak twarz Erazma na frontyspisie, którą dostrzegła przez ramię ojca.
— Cóż — stwierdziła. — Te rozważania o światach w obrębie światów i to wszystko to tylko pomysły mego ojca. Nie wiem.
— Ale ty tam byłaś?
— Tak twierdzi mój ojciec. — Skrzyżowała nogi i splecionymi palcami zakryła starą, nie dającą się usunąć, brązową plamę na muślinowej sukience. — Nigdy się tego nie spodziewałam. Powiedziałam mu tylko o… tym wszystkim, co mi się przydarzyło. Miałam nadzieję, że podniosę go na duchu. Trzeba było mu powiedzieć, że te wszystkie kłopoty są częścią Opowieści.
— Opowieści?
Nagle obudziła się w niej czujność.
— To znaczy, ja się nigdy tego nie spodziewałam. Że opuszczę dom. Że opuszczę…
Ich, tak chyba szepnęła, ale od wieczoru w Towarzystwie Teozoficznym — ostatnia kropla, która przelała czarę! — nie mówiła już o nich. Wystarczyło, że ich straciła.
— Panno Bramble — zaczął — nie miałem zamiaru być natrętem, wypytywać o tę… opowieść.
Ale to nie była prawda. Był oczarowany. Musi się dowiedzieć; musi poznać jej serce.
— Nikt ci tu nie będzie przeszkadzał. Możesz odpocząć.
Wskazał ręką na libańskie cedry, które zasadził na zadbanym trawniku. Pląsający w nich wiatr trajkotał jak dziecko: nieśmiała zapowiedź silnego, poważnego głosu, którym miały przemawiać, gdy dorosną.
— Tutaj jest bezpiecznie. Dlatego zbudowałem to miejsce.
A ona rzeczywiście poczuła, wbrew wszelkim formalnym ograniczeniom, pewien spokój. Jeśli straszliwym błędem było poinformowanie o nich ojca, jeśli to rozpaliło, a nie uspokoiło jego umysł i tylko dlatego wyruszyli oboje w drogę niczym para wędrownych kaznodziejów lub cygan z tańczącym niedźwiedziem, aby zarobić na życie, zabawiając szalonych i opętanych w posępnych salach wykładowych i salonikach (licząc potem dochody, o Boże!), to wypoczynek i zapomnienie były najlepszym rozwiązaniem. Lepszym, niż mogli oczekiwać. Tylko…
Wstała, niespokojna, niepogodzona, i ruszyła promienistą ścieżką w stronę skrzydła łuków, które wystawało z rogu budynku.