— Do diabła — powiedział — to nigdy nie miało nic wspólnego ze mną.
— Ojej. — Przysunęła się bliżej i otoczyła go ramionami. — Oj, Smoky, nie bądź taki. — Podgięła kolana tak, że przylegały ściśle do jego kolan. Wspólnie tworzyli kształt podobny do podwójnego „s”.
— Jaki?
Po długiej chwili milczenia powiedziała w końcu:
— To Opowieść, to wszystko. A opowieści mają początek, rozwinięcie i zakończenie. Nie wiem, kiedy się zaczęła, ale znam jej treść…
— Co było treścią?
— Ty! Co było? No przecież ty!
Przyciągnął ją bliżej do siebie.
— A koniec?
— Właśnie o tym mówię. O końcu.
Zanim zdążyła go pochłonąć tajemnicza groza jej słów; powiedział szybko:
— Nie, nie, nie. Nic nie ma takiego końca, Alice. I nie ma również początku. W życiu wszystko jest rozwinięciem. Jak w serialu Auberona. Jak w historii. Jedna rzecz następuje po drugiej, to wszystko.
— Opowieści mają zakończenia.
— To ty tak twierdzisz, ale…
— I ten dom — dokończyła.
— Co znowu z domem?
— Czy nie może kiedyś zakończyć żywota? Wygląda na to, że niedługo się tak stanie. Gdyby…
— Nie. Po prostu jest coraz starszy.
— Gdyby się rozpadł…
Pomyślał o popękanych ścianach domu, o pustych pokojach, o wodzie sączącej się w piwnicy. Niemalowana boazeria była wypaczona, sufit zbutwiały, mogły się zalęgnąć termity.
— To nie jest wina domu — stwierdził.
— Nie, oczywiście, że nie.
— Powinien mieć elektryczność. Tak został zaprojektowany. Powinien mieć sprawne pompy, gorącą wodę w rurach, gorącą wodę w kaloryferach, światło, wentylację. Wszystko zamarza i pęka, bo nie ma ogrzewania, nie ma prądu.
— Wiem.
— Ale to nie jest wina domu. I nie nasza wina. Wszystko zeszło na psy. Russell Eigenblick. Jak można to naprawić, skoro trwa wojna? Jego polityka wewnętrzna. To szaleństwo. I dlatego wszystkiego brakuje, nie ma prądu i w ogóle…
— A kto, twoim zdaniem, ponosi winę za to, że rządzi Russell Eigenblick? — spytała.
Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, Smoky przestał się bronić i poczuł, że Opowieść pochłania i jego, i całą rodzinę. Pochłania wszystko wokół nich.
— Daj spokój — powiedział, jakby wypowiadał zaklęcie, które miało odpędzić to wrażenie. Jednak ono trwało. Opowieść. Przypominało to bardziej jakiś potworny żart. Po nie wiadomo ilu latach przygotowań, powodując rozlew krwi, niezgodę i ogromne cierpienia, tyran doszedł do władzy tylko po to, żeby pozbawić jeden stary dom tego, co było niezbędne do jego przetrwania. Tylko po to, żeby wywołać albo przyspieszyć zakończenie jakiejś pogmatwanej historii, które dziwnym trafem zbiegło się z rozpadem domu. A on odziedziczył ten dom — zwabiony tu początkowo przez miłość tylko po to, by móc go odziedziczyć — żeby sprawować pieczę nad jego rozkładem. I łatwo mógł sobie wyobrazić, że na skutek pewnej własnej niezręczności czy niedopasowania do sytuacji, istotnie nadawał się do tego zadania. Ciągle walczył z rozkładem, ciągle miał w swych rękach jakieś narzędzia, ale i tak nie przynosiło to żadnego pożytku. A z kolei upadek domu miał spowodować…
— Więc co z nami będzie? — spytał. — Jeśli nie będziemy mogli tu dłużej mieszkać?
Nie odpowiedziała, poszukała tylko w ciemności jego dłoni i ujęła ją.
Rozproszenie. Poznał to po dotyku jej ręki.
Nie! Może inni mogli sobie coś takiego wyobrazić (ale jak, skoro ten dom należał zawsze bardziej do nich niż do niego?), może Alice potrafiła albo Sophie, albo dziewczęta. Może umiały sobie wyobrazić jakieś niewyobrażalne miejsce przeznaczenia, jakiś odległy zakątek… On nie potrafił. Pamiętał pewną zimową noc dawno temu i obietnicę. Noc, kiedy on i Alice po raz pierwszy ze sobą spali. Zrzucili ubrania i leżeli w łóżku, tworząc podwójne „s”. Zrozumiał wtedy, że po to, aby pójść za nią i nie zostać w tyle, będzie musiał odnaleźć w swym wnętrzu dziecięcą wiarę, której właściwie nigdy nie miał albo miał, przez długi czas nie wiedząc nawet o tym. I okazało się, że teraz jest tak samo niegotowy pójść za Alice jak dawniej.
— Odejdziesz? — zapytał.
— Chyba tak.
— Kiedy?
— Gdy dowiem się, dokąd mam pójść. Kiedykolwiek to będzie. — Przytuliła się do niego jeszcze mocniej, jakby przepraszająco. Zapadła cisza i czuł tylko jej delikatny oddech na szyi. — Może dopiero za jakiś czas. — Potarła policzkiem jego ramię. — I może nie odejdę, to znaczy może nie całkiem odejdę, może nigdy.
Ale wiedział, że mówi tak tylko po to, by go pocieszyć. W końcu przez cały czas był zaledwie drugoplanową postacią. Zawsze się spodziewał, że zostanie w tyle. Jednak przeznaczenie tak długo pozostawało w zawieszeniu, nie przysparzając mu smutku, że przestał się nim przejmować (chociaż nigdy całkiem o nim nie zapomniał). Czasem nawet pozwalał sobie myśleć, że dzięki własnej dobroci i przychylnemu nastawieniu oddalił je. Ale to nie była prawda. Bo oto pojawiło się i Alice właśnie mu oznajmiła, najłagodniej jak umiała, że nie ma co do tego wątpliwości.
— Dobrze, dobrze — powiedział. — Dobrze.
To było w ich małżeństwie słowo klucz, które oznaczało: „Nie rozumiem, ale znalazłem się u kresu wytrzymałości, próbując zrozumieć. Ufam ci, wierzę, że jest tak, jak mówisz. Porozmawiajmy o czymś innym”. Ale tym razem mówiąc „dobrze”, Smoky miał na myśli inną treść. Ponieważ właśnie w tej chwili pojął, że musi istnieć jakiś sposób, nieprawdopodobny, ale jedyny, żeby z tym walczyć. I odkryje, co to za sposób.
Ten przeklęty dom należy teraz do niego i musi utrzymać go przy życiu, to wszystko. Bo jeśli dom będzie żył, wówczas Opowieść nie dobiegnie końca. Nikt nie będzie zmuszony odchodzić, może nikt nie będzie mógł odejść (nie był tego pewny), jeśli dom przetrwa, jeśli znajdzie się sposób, żeby powstrzymać jego rozpad. Sama siła nie wystarczy, w każdym razie nie jego siła. Potrzebny będzie spryt. Musi wpaść na jakiś doskonały pomysł. (Czyżby nie czuł, że już się rodzi w jego umyśle? A może to tylko zwodnicza nadzieja?). Będzie to wymagało odwagi, ogromnych starań i wytrwałości. Ale to był jedyny sposób.
Czując nagły przypływ energii, poruszył się gwałtownie na łóżku, aż szlafmyca podskoczyła.
— Dobrze, Alice, dobrze — powtórzył.
Pocałował ją namiętnie, potem jeszcze raz, mocno. Roześmiała się, oplotła go ramionami — nie wiedząc (tak sądził), że właśnie postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby podkopać jej wiarę — i odwzajemniła pocałunek.
Jak to możliwe, dziwiła się Daily Alice, podczas pocałunku, że pomimo iż w najciemniejszą noc roku naopowiadała takich rzeczy mężowi, którego kochała, to nie odczuwała wcale smutku, lecz zadowolenie, i przepełniało ją radosne oczekiwanie? Koniec. Zakończenie Opowieści oznaczało dla niej, że wreszcie i już na zawsze wszystkie jej fragmenty będą znane, że nareszcie stanie się pełna i jednolita. Oczywiście, Smoky nie pozostanie na uboczu, za bardzo został wciągnięty w jej tryby. Jak dobrze, że Opowieść wreszcie się zakończy, jak jakieś ogromne dzieło znane tylko wyrywkowo, tworzone w nadziei, że ostatni gwóźdź, ostatni szew, ostatnia sprężynka sprawi, iż całość nabierze sensu. Co za ulga! Opowieść jeszcze się nie skończyła, ale tej zimy Alice mogła uwierzyć, że kiedyś to nastąpi. Koniec był bliski.