— Tak więc to jest brama — powiedziała Sophie, dotykając jednej z kart, które przed nią leżały — a to dom.
W salonie panowała niezakłócona cisza.
— To jest rzeka — mówiła dalej — albo coś w tym rodzaju…
— Mów głośniej, kochanie — poprosiła Mamade, która siedziała tuż obok Sophie. — Nikt cię nie słyszy.
— To jest rzeka — Sophie niemal krzyknęła. Zarumieniła się. W ciemnej sypialni, gdy była przy niej cielesna Lilac, wszystko wydawało się… nie, nie łatwiejsze, ale przynajmniej bardziej zrozumiałe. Koniec był znany, lecz miała teraz mówić o sposobach, a to okazało się dość trudne. — I most, albo bród czy też prom, w jakiś sposób trzeba się przedostać. A na drugim brzegu stary człowiek, który nas poprowadzi, on zna drogę.
— Drogę dokąd? — spytał nieśmiało ktoś za jej plecami. Sophie zdawało się, że to głos Bird.
— Do tego miejsca — powiedział ktoś inny. — Nie słuchasz?
— Do tego miejsca, gdzie są oni — wyjaśniła Sophie. — Gdzie ma się zebrać parlament.
— Och, myślałam, że tu jest parlament — powiedział pierwszy głos.
— Nie — odparła Sophie. — Tam będzie.
Znowu zapadło milczenie, a Sophie usiłowała sobie przypomnieć, co jeszcze wie.
— Czy to daleko stąd? — zapytała Marge Juniper. — Niektórzy z nas nie dojdą, jeśli to daleko.
— Nie wiem — odrzekła Sophie. — Nie sądzę, żeby było daleko. Wiem, że czasem wydaje się to daleko, a czasem blisko. Ale na pewno nie będzie to zbyt duża odległość, to znaczy nie aż taka, żeby wszyscy nie mogli dojść. Ale właściwie to nie wiem.
Czekali. Sophie spojrzała na karty i potasowała je. A jeśli było daleko?
Blossom zapytała miękko:
— Czy tam jest pięknie? Musi być pięknie.
Bud zaprotestował:
— O nie! Jest niebezpiecznie. I strasznie. Trzeba walczyć z różnymi rzeczami, prawda, ciociu Sophie?
Ariel Hawksquill popatrzyła na dzieci i na Sophie.
— Czy istotnie? Czy naprawdę trwa wojna? — spytała.
Sophie podniosła głowę i wyciągnęła przed siebie puste dłonie.
— Nie wiem — powiedziała. — Chyba jest wojna, tak mówiła Lilac. Ty sama tak mówiłaś — zwróciła się do Ariel z wyrzutem. — Nie wiem, nie wiem! — Wstała i odwróciła się, żeby widzieć wszystkich. — Wiem tylko, że musimy się tam udać, musimy im pomóc, bo jeśli tego nie zrobimy, zginą. Oni umierają, wiem o tym! Albo odchodzą stąd. I odejdą tak daleko, ukryją się tak, że to będzie jak śmierć, i to wszystko przez nas! Pomyślcie, co by było, gdyby wszyscy nas opuścili.
Myśleli o tym albo przynajmniej próbowali sobie to wyobrazić. Każdy wyciągał inne wnioski, każdy miał inne wizje albo nie miał ich wcale.
— Nie wiem, gdzie to jest — ciągnęła Sophie — ani jak mamy się tam dostać, ani co możemy zrobić, żeby im pomóc i dlaczego to właśnie my musimy się tam udać. Ale wiem, że musimy, musimy spróbować! Nieważne nawet, czy tego chcemy, czy nie, rozumiecie? Ponieważ wcale by nas tu nie było, gdybyśmy byli im niepotrzebni, jesteśmy tu tylko ze względu na nich. Tego też jestem pewna. Gdybyśmy teraz nie poszli, to byłoby tak, jakbyśmy się urodzili, dorośli, pożenili i wychowali dzieci, a potem powiedzieli: „Właściwie zmieniłem zdanie, wolę ich nie mieć”. A przecież nie ma tu osoby, która by tak powiedziała, skoro już je ma. Rozumiecie? Z nimi jest tak samo. Nie moglibyśmy odmówić, gdybyśmy nie byli tymi, którzy mają tam pójść, gdybyśmy nie mieli zamiaru się tam udać.
Spojrzała po zgromadzonych: rodziny Drinkwaterów i Barnable’ów, Birdów, Stone’ów, Flowersów, Woodsów i Wolfów, Charles Wayne i Cherry Lake, Bud i Blossom, Ariel Hawksquill i Marge Juniper, Sonny Noon, stary Phil Flowers i jego dziewczynki i chłopcy, wnuki, prawnuki i praprawnuki Augusta.
Bardzo jej brakowało ciotki Cloud, która powiedziałaby im o tym wszystkim w sposób prosty i nie wzbudzający sprzeciwu. Daily Alice patrzyła tylko na Sophie, opierając brodę na dłoni, uśmiechała się. Córki Alice spokojnie dziergały, jak gdyby to, co powiedziała ciotka, było jasne jak słońce, chociaż Sophie własne słowa wydawały się stekiem bzdur już w chwili, gdy je wypowiadała. Jej matka mądrze potakiwała, ale być może nie dosłyszała wszystkiego. A na twarzach kuzynów zgromadzonych wokół niej malowały się głupota i mądrość, wesołość i smutek. Jedne były zmienione, inne pozostały niewzruszone.
— Powiedziałam wam wszystko, co wiem — rzekła bezradnie Sophie. — Wszystko, co przekazała mi Lilac: że zostało ich pięćdziesięciu dwóch, że to się stanie na świętego Jana, że tutaj jest brama, zawsze była, a karty stanowią mapę. I powiedziałam wam to, co z nich wyczytałam: o psie i rzece i tak dalej. Teraz musimy pomyśleć, co robić.
Wszyscy zatopili się w myślach, choć wielu z nich nie przywykło do myślenia. Niektórzy, chociaż trzymali dłoń na czole albo spletli ręce, pogubili się w domysłach bądź odpłynęli we wspomnienia. Odczuwali dawny ból i zastanawiali się, czy to nie zapowiada tej lub innej podróży. Albo po prostu dumali nad własną naturą, przypominając sobie dawne obawy i stare rady, wspominając miłość i dostatek. Albo też nie robili zupełnie nic.
— To może być łatwe — powiedziała nagle Sophie. — Naprawdę łatwe! Po prostu jeden kroczek! Albo trudne, być może to nie odbywa się zawsze w ten sam sposób, może z każdym jest inaczej, ale na pewno istnieje jakaś metoda, musi istnieć. Powinniście o tym pomyśleć, każdy z was musi to sobie wyobrazić.
Spróbowali poruszyć wyobraźnię, podnosząc się w krzesłach i krzyżując nogi. Pomyśleli o północy, południu, wschodzie i zachodzie. Pomyśleli o tym, w jaki sposób się tu znaleźli. Przypuszczali, że jeśli znaleźli ścieżkę do tego miejsca, to być może znajdą też dalszy ciąg tej ścieżki. I nagle w tej ciszy, po raz pierwszy w tym roku, usłyszeli znany dźwięk: kukułki gwałtownie wypowiadały jedyne słowo, które znały.
— A więc… — zaczęła Sophie i usiadła. Złożyła karty, tak jakby opowiedziały już całą historię. — Pójdziemy krok po kroku. Mamy na to całą wiosnę. Potem się spotkamy i zobaczymy, co dalej. Nie umiem nic więcej wymyślić.
— Ale Sophie — powiedziała Tacey, odkładając robótkę — jeśli dom jest bramą…
— I jeśli się w nim znajdziemy… — dodała Lily.
— To czy już i tak nie podróżujemy? — dokończyła Lucy.
Sophie spojrzała na siostrzenice. Ich słowa miały głęboki sens, a przy tym zostały wypowiedziane tak zwyczajnie.
— Nie wiem — odparła.
— Sophie — powiedział Smoky od drzwi, przy których stał. Odezwał się po raz pierwszy od początku spotkania. — Mogę ci zadać pewne pytanie?
— Oczywiście.
— Jak wrócimy?
Milczenie, które zapadło, wystarczyło za odpowiedź. Właśnie tego się spodziewał. Wszyscy obecni domyślali się, że tak właśnie będzie. Sophie w milczeniu pochyliła głowę. Nikt nie przerwał ciszy. Wszyscy zrozumieli jej odpowiedź, a w niej dojrzeli ukryte pytanie, prawdziwe pytanie, które im postawiono, ale którego Sophie nie była w stanie zadać wprost.