Выбрать главу

W końcu są rodziną, pomyślała Sophie. I jeśli przyszli, to spodziewali się tego, a jeśli nie, to trudno, nie ma nic więcej do dodania. Otworzyła usta, żeby zapytać: „Pójdziecie?”. Ale ich twarze onieśmielały ją, były tak różne i tak znajome. Nie zdobyła się na postawienie tego pytania.

— To chyba wszystko — powiedziała w końcu. Łzy napłynęły jej do oczu, a wpatrzone w nią twarze rozmazały się.

Blossom zeskoczyła z fotela.

— Już wiem — zawołała. — Musimy się wszyscy wziąć za ręce, zrobić kółko, żeby mieć siłę, i powiedzieć: „Zrobimy to!”. — Rozejrzała się wokół siebie: — Zgoda?

Niektórzy się roześmiali, inni zaprotestowali, a Lily przyciągnęła Blossom do siebie i powiedziała, że być może nie każdy tego chce. Jednak dziewczynka, wziąwszy brata za rękę, zaczęła ponaglać swoich kuzynów, ciotki i wujów, żeby zrobili to samo. Unikała tylko damy z torebką ze skóry aligatora. Potem doszła do wniosku, że koło będzie mocniejsze, jeśli skrzyżują swoje ręce i podadzą sobie przeciwne dłonie. Dzięki temu koło byłoby nawet ciaśniejsze. Kiedy jednak udawało jej się połączyć łańcuch dłoni w jednym miejscu, to przerywał się gdzie indziej.

— Nikt mnie nie słucha — skarżyła się ciotce Sophie.

A Sophie patrzyła tylko na siostrzenicę, jakby nic nie słysząc, i zastanawiała się, co by mogło wyrosnąć z Blossom, co wyrosłoby z tych odważnych ludzi, ale nie była w stanie sobie tego wyobrazić. W tym momencie Mamade, która nie dosłyszała ponaglania Blossom, wstała chwiejnie i powiedziała:

— W kuchni jest herbata, kawa i trochę kanapek.

Po jej słowach koło się zupełnie rozerwało. Słychać było już tylko szuranie odsuwanych krzeseł, po czym wszyscy udali się do kuchni, rozmawiając przyciszonymi głosami.

Tylko udawała

— Chętnie napiję się kawy — powiedziała Hawksquill do bardzo starej kobiety, która siedziała koło niej.

— Ja też — odparła Marge Juniper. — Tylko że pójście do kuchni to dla mnie zbyt duży wysiłek.

— Może przynieść pani filiżankę? — zaproponowała Hawksquill.

— To bardzo uprzejmie z pani strony — rzekła Marge z ulgą.

Przywiezienie jej tutaj i tak sprawiło duży kłopot wielu osobom i była zadowolona, że może siedzieć na miejscu, na którym ją posadzili.

— Drobiazg — powiedziała Hawksquill. Ruszyła za innymi, ale zatrzymała się przy stoliku do kart. Siedziała tam Sophie, podpierając dłonią policzek i patrząc ze zdziwieniem i smutkiem na talię. — Sophie — zagadnęła ją Hawksquill.

— A jeśli to za daleko — powiedziała tamta. Spojrzała na Hawksquill, a w jej oczach pojawił się nagle strach. — A jeśli się mylę?

— Nie sądzę, żebyś mogła się mylić — uspokoiła ją Hawksquill. — O ile rozumiem, co miałaś na myśli. To bardzo dziwne, wiem, ale nie ma powodu przypuszczać, że się mylisz. — Dotknęła ramienia Sophie. — Właściwie odnoszę wrażenie, że to jest jeszcze nie dość dziwne.

— A Lilac?

— Tak, to było rzeczywiście osobliwe — przyznała Hawksquill. — Tak.

— Ariel, nie spojrzysz w karty? Może coś byś w nich zobaczyła, ten pierwszy krok…

— Nie — odparła, odsuwając się. — Nie, nie powinnam ich dotykać. Nie. — W figurze, którą Sophie przed chwilą ułożyła, teraz pomieszanej, nie było Głupca. — Są teraz zbyt ważne.

— No nie wiem. — Sophie bezmyślnie rozkładała karty. — Sądzę, że doszłam już prawie do końca. Już mi nic nie mówią. Może to dotyczy tylko mnie, ale wydaje mi się, że już niczego w nich nie ma. — Wstała i odeszła od stolika. — Lilac powiedziała, że są przewodnikiem — dodała. — Ale nie wiem. Myślę, że tylko udawała.

— Udawała? — zdziwiła się Hawksquill, idąc za Sophie.

— Żeby podtrzymać nasze zainteresowanie — odparła Sophie. — I nadzieję.

Hawksquill odwróciła się, żeby spojrzeć na talię kart. Nawet leżąc w nieładzie, karty były ze sobą mocno powiązane, jakby trzymały je niewidzialne ręce. Przypominały koło, które próbowała utworzyć Blossom. Koniec… Odwróciła się szybko i skinęła głową starej kobiecie, obok której siedziała. Jednak tamta zdawała się jej nie widzieć.

Marge Juniper istotnie jej nie widziała, ale nie z powodu słabego wzroku czy roztargnienia. Po prostu była pogrążona w myślach. Zastanawiała się, jak dojdzie do tego miejsca i co mogłaby ze sobą zabrać: zasuszoną roślinkę, szal z wyhaftowanymi kwiatami, puzderko zawierające kosmyk włosów, kartkę z dnia świętego Walentego, na której czułe słówka już wyblakły i brzmiały nieszczerze. Rozmyślała, jak ma oszczędzać siły do dnia, gdy wyruszy w drogę. Wiedziała, o jakim miejscu mówiła Sophie, pomimo że jej pamięć była już ostatnio kiepska. Nie przechowywała całej przeszłości, wszystkich momentów, poranków i wieczorów jej długiego życia. Zupełnie jakby plomba została złamana, a jej wspomnienia rozproszyły się na wszystkie strony i pomieszały, przez co nie można ich było odróżnić od chwili obecnej. Z wiekiem pamięć Marge nie panowała już nad wszystkim. Jednak stara kobieta wiedziała dobrze, do jakiego miejsca ma się udać. Do tego samego, do którego przed osiemdziesięcioma paroma laty uciekł August Drinkwater. Do miejsca, w którym ona pozostała, kiedy August odszedł. Do miejsca, gdzie odchodzą nadzieje miłości, kiedy przychodzi starość. Do miejsca, gdzie odchodzi początek, gdy nadciąga koniec i wreszcie sam przemija.

Dzień świętego Jana, pomyślała i próbowała policzyć dni i tygodnie, które jeszcze pozostały. Ale nie pamiętała, jaka jest pora roku i od jakiego dnia należało zacząć odliczanie, więc porzuciła ten zamiar.

W którą stronę?

W jadalni Hawksquill podeszła do Smoky’ego, który stał bezczynnie w kącie. Wydawał się zagubiony i pozbawiony zajęcia w swoim własnym domu.

— Jak pan to rozumie, panie Barnable? — spytała.

— Słucham? — Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem. — Nie rozumiem. Nie rozumiem tego. — Wzruszył ramionami, ale nie był to gest przepraszający, raczej gest człowieka, który chce pokazać, że zajął właśnie takie a nie inne stanowisko w danej sprawie, choć wiele można by na ten temat powiedzieć. Odwrócił wzrok.

— Jak przebiegają prace w planetarium? — zapytała, wiedząc, że nie powinna dłużej rozwijać tamtego tematu. — Czy już udało się panu je uruchomić?

To chyba też nie było właściwe pytanie. Westchnął.

— Nie działa — odparł. — Wszystko jest gotowe, tylko nie działa.

— Na czym polega trudność?

Wetknął dłonie w kieszenie.

— Problem polega na tym, że to jest ruch w kółko…

— No cóż, taki jest też ruch planet — powiedziała Hawksquill — przynajmniej w przybliżeniu.

— Nie to miałem na myśli — wyjaśnił Smoky. — Chodzi mi o fakt, że ten mechanizm porusza się sam z siebie. Musi się obracać, żeby się obracać. Ruch okrężny powoduje ruch okrężny. To perpetuum mobile, może mi pani wierzyć lub nie.

— To samo dzieje się z planetami — wtrąciła Hawksquill. — Przynajmniej w przybliżeniu.

— Nie rozumiem tylko, jak ktoś taki jak Harvey Cloud mógł wpaść na taki głupi pomysł — powiedział Smoky, nieco podniecony tym tematem, podzwaniając małymi przedmiotami, które miał w kieszeniach: śrubokrętami, uszczelkami i sprężynkami. — Perpetuum mobile. Każdy wie… — Spojrzał na Hawksquill. — A tak a propos, jak działa pani planetarium? Co wprawia je w ruch?