Usłyszała jego głos:
— Zbudowałem to dla ciebie. W pewnym sensie.
Przeszła pod łukami i obeszła róg domu, aż nagle z prostej, kolumnowej otoczki skrzydła rozłożył się przed nią ukwiecony list miłosny, jaskrawy klombami kwiatów, zdobiony misternymi dekoracjami z drewna. To było całkowicie odmienne miejsce; jakby poważna twarz Erazma chichotała w oddali. Wybuchnęła śmiechem, śmiała się po raz pierwszy od czasu, gdy na zawsze zamknęła furtkę do swego angielskiego ogrodu.
Podbiegł do niej natychmiast, uśmiechając się na widok jej zdumienia. Przesunął słomkowy kapelusz na tył głowy i żywo gestykulując, rozpoczął opowieść o tym domu, o sobie; różnorodne nastroje przetaczały się po jego wielkiej twarzy.
— Nie jest zwyczajny, o nie — parsknął śmiechem. — Żadna rzecz nie jest w nim zwyczajna. Na przykład tutaj: to miał być ogród warzywny, widzisz, każdy posadziłby tu warzywa, ale ja wypełniłem go kwiatami. Kucharz nie będzie bawił się ogrodnictwem, a ogrodnik świetnie radzi sobie z kwiatami, twierdząc, że nie utrzymałby przy życiu nawet pomidora…
Bambusową laseczką wskazał na śliczną pompownię.
— Taka sama — oznajmił — jaką mieli w ogrodzie moi rodzice, bardzo pożyteczna.
Teraz skierował laskę na esowate łuki werandy, po których wspinały się szerokie liście winogron.
— Malwy — poinformował i pociągnął ją w stronę kwiatów, na których urzędowały trzmiele. — Niektórzy uważają, że malwy to chwasty. Ale nie ja.
— Uwaga na głowy! — dobiegł ich z góry głos z silnym irlandzkim akcentem.
Służąca na piętrze otworzyła szeroko okno i wytrzepała w słońcu ścierkę do kurzu.
— To wspaniała dziewczyna — powiedział Drinkwater, wskazując na nią kciukiem. — Wspaniała dziewczyna…
Spojrzał na Violet, znów pogrążoną w marzeniach, a ona na niego. Drobiny kurzu opadały w słońcu niczym złoty deszcz na Danae.
— Przypuszczam… — odezwał się poważnie, wymachując bambusową laseczką za plecami. — Przypuszczam, że uważasz mnie za starego.
— To znaczy, uważasz, że tak jest.
— Nie jestem. Nie jestem stary.
— Ale przypuszczasz, oczekujesz…
— To znaczy, myślę, że…
— Powinieneś powiedzieć: „Sądzę” — wtrąciła, tupiąc małą nóżką i podnosząc motyla z goździka. — Amerykanie zawsze mówią „Sądzę”, prawda? — Sądzę, że czas przyprowadzić krowy z pastwiska — rzuciła wieśniackim basem. — Sądzę, że nie będzie nowych podatków bez uzgodnienia. Och, sam wiesz.
Pochyliła się, by powdychać woń kwiatów, on pochylił się również. Słońce prażyło jej gołe ramiona, a na widok takich tortur ogrodowe owady rozpoczęły symfonię bzyków i brzęczenia.
— Tak — zaczął, a ona wyczuła w jego głosie jakąś śmiałość. — Zatem sądzę. Sądzę, że cię kocham, Violet. Sądzę, że chcę, abyś tu została na zawsze. Sądzę…
Uciekła od niego kamienną, ogrodową ścieżką, wiedząc, że zaraz weźmie ją w ramiona. Pobiegła za następny róg budynku. Pozwolił jej uciec. „Nie pozwól mi odejść” — pomyślała.
Co takiego się wydarzyło? Zwolniła kroku i znalazła się w mrocznej alejce. Była już poza cieniem domostwa. Pochyły trawnik dochodził w dole do cichutkiego strumyka, na którego drugim brzegu wyrastało strome wzgórze, sosnowe i ostre jak kołczan pełen strzał. Zatrzymała się między cisami; pojęcia nie miała, w którą stronę skręcić. Stojący obok dom był szary jak cisy, tak samo ponury. Pękate, kamienne kolumny, przygniatające swą siłą, podpierały gzymsy, całkowicie bezużyteczne i zamaskowane. Co powinna uczynić?
W tym momencie dojrzała Drinkwatera, jego biały garnitur, bladość krążącą po kamiennym krużganku; usłyszała stukot jego butów na twardych płytach. Wiatr zmienił kierunek i skierował cisowe gałęzie w jego stronę, ale ona tam nie spojrzała. Zmieszany, nie odezwał się ani słowem, ale podszedł bliżej.
— Nie wolno ci mówić takich rzeczy — odezwała się do ciemnego wzgórza, nie odwracając wzroku. — Nie znasz mnie, nie znasz…
— To, czego nie wiem, nie ma żadnego znaczenia — rzekł.
— Och — szepnęła — och…
Zadrżała z powodu bijącego od niego ciepła; podszedł jeszcze bliżej, objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego i jego siły. Podeszli bez pośpiechu tam, gdzie wartki strumyk, pieniąc się, wpadał w gardziel jaskini na zboczu wzgórza i ginął. Czuli wilgoć groty i jej kamienny oddech. Przycisnął ją do siebie, chroniąc przed chłodem, który wywoływał u niej dreszcze. I w tych objęciach wyjawiła mu, bez łez, wszystkie swe tajemnice.
— Kochasz go? — zapytał Drinkwater, gdy skończyła. — Tego, który ci to zrobił?
To w jego oczach lśniły łzy.
— Nie, nigdy go nie kochałam. Nigdy.
Do tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Teraz zastanowiła się, co zraniłoby go bardziej: to, że kochała człowieka, który jej to zrobił, czy to, że go nie kochała (nie miała nawet całkowitej pewności, który to zrobił, ale tego nigdy, przenigdy by mu nie powiedziała). Grzech nie dawał jej spokoju. Drinkwater tulił ją jak przebaczenie.
— Biedactwo — wyszeptał. — Zagubione. Ale to się już nie powtórzy. Posłuchaj mnie. Jeśli…
Odsunął ją od siebie na długość ramion, by spojrzeć jej w twarz: przesłaniały ją gęste rzęsy i zrośnięte brwi.
— Gdybyś mnie zaakceptowała… Widzisz, żadna skaza nie jest w stanie osłabić mego uczucia. To ja nie zasługuję na ciebie. Gdybyś tylko zechciała, przysięgam, że dziecko wychowa się tutaj jako moje. — Jego twarz, surowa w swej stanowczości, zmiękła. Prawie się uśmiechnął. — Jako nasze, Violet. Jedno z wielu.
Teraz w jej oczach pojawiły się łzy, łzy zdumione jego dobrocią. Nigdy wcześniej nie uważała, że wpadła w straszliwe kłopoty, a teraz on chce ją od nich uwolnić. Co za dobroć! Ojciec niczego nie zauważył.
Zagubiona, tak; wiedziała o tym. Czy mogłaby się tu odnaleźć? Znowu wymknęła się z jego objęć i obeszła następny róg domu, pod wysuniętymi, rzeźbionymi groteskowo łukami i gęstymi blankami. Białe wstążki z kapelusza, który trzymała teraz w dłoni, ciągnęły się po wilgotnej, szmaragdowej trawie. Czuła, że idzie za nią, zachowując stosowny dystans.
— Niezwykłe — powiedziała głośno, kiedy obeszła róg budowli. — Jakie to niezwykłe.
Fasada domu zmieniła się z ponurej szarości w ceglastą wesołość o intrygujących odcieniach czerwieni i brązu, ze ślicznymi, lakierowanymi płytami i białą stolarką. Cała gotycka masywność rozprężyła się, wyciągnęła i wyostrzyła, eksplodując w poskręcane, szybujące w niebo okapy, zabawne nadstawki kominowe, grube, bezużyteczne wieżyczki i zawijasy przeróżnie ułożonych cegieł. Wydało się jej — znów zaświeciło tu słońce, uwydatniając ceglastą ścianę, mrugając do niej okiem — wydało się jej, że mroczna weranda, głuchy strumień i śpiące cisy były jedynie żartem.
— To wszystko — odezwała się Violet, kiedy John podszedł do niej ze splecionymi na plecach rękami — to wiele domów, prawda?
— Wiele domów — odpowiedział z uśmiechem. — A każdy z nich jest dla ciebie.
Przez maleńki kawałek klasztornego sklepienia dostrzegła fragment pleców ojca. Nadal krył się w wiklinowym fotelu, nadal wyglądał przez zasłonę wisterii na aleję sfinksów i libańskich cedrów. Ale z tego miejsca jego łysa głowa przypominała głowę zadumanego mnicha w klasztornym ogrodzie. Ogarnął ją śmiech. „Będziesz wędrować i zamieszkasz w wielu domach”. Wiele domów! Chwyciła dłoń Johna Drinkwatera; prawie ją pocałowała. Ze śmiechem spojrzała mu w twarz, pełną przyjemnych niespodzianek.