— No cóż — zaczęła Hawksquill, stawiając na tacy dwie filiżanki kawy, które trzymała. — Chyba podobnie jak pańskie. Moje przedstawia trochę inne sklepienie. Uproszczone pod wieloma względami…
— Ale jak działa? — Smoky nie dawał za wygraną. — Proszę mi dać jakąś wskazówkę. — Uśmiechnął się, a Hawksquill pomyślała, że ostatnio niezbyt często miał po temu okazję. Zastanawiała się, jak wyglądało jego życie w tej rodzinie.
— Mogę panu powiedzieć tylko tyle: odnoszę wrażenie, że cokolwiek porusza teraz moje planetarium, zostało ono zaprojektowane tak, aby poruszało się samo z siebie.
— Samo z siebie — powtórzył Smoky z powątpiewaniem.
— Ale nie udało się — ciągnęła Hawksquill. — Może dlatego, że to złe sklepienie. Moje planetarium jest modelem sklepienia, które nigdy nie poruszało się samo z siebie, ale zawsze było napędzane siłą woli aniołów czy bogów. To stary model. Ale pana model jest nowy, newtonowski. Być może więc pańskie planetarium porusza się samo z siebie, bez niczyjego udziału.
Smoky wpatrywał się w nią.
— Jest tam maszyneria, która wygląda jak mechanizm napędowy — powiedział. — Ale sama też wymaga siły napędowej, wymaga popchnięcia. No cóż, kiedy raz się go właściwie ustawi… Gdyby odwzorowywało ruchy gwiazd, byłoby porywające, prawda? Na zawsze. — Dziwny błysk zamigotał w oczach Smoky’ego. Hawksquill uznała to za oznakę cierpienia. Nie powinna była nic mówić. Mała nauczka. Gdyby nie odniosła wrażenia, że Smoky nie bierze udziału w tym wszystkim, co planowały jej kuzynki, a czego Hawksquill nie miała zamiaru popierać, nie powiedziałaby:
— Równie dobrze może działać wstecz, panie Barnable. Napędza i jest napędzane. Gwiazdy mają energię do spożytkowania.
Podniosła filiżanki z kawą, a kiedy wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać, wskazała na nie, skinęła głową i odeszła. Na następne pytanie, które by jej zadał, nie mogłaby odpowiedzieć, nie łamiąc przyrzeczeń. Ale chciała mu pomóc. Czuła, że z jakiegoś powodu potrzebny jest jej sprzymierzeniec. Stojąc niezdecydowanie na skrzyżowaniu korytarzy (kiedy wychodziła z jadalni, skręciła w niewłaściwą stronę), widziała, jak Smoky szybko idzie na górę, i miała nadzieję, że jego trud okaże się owocny.
Tylko w którą stronę powinna pójść? Rozejrzała się wokół siebie i skręciła w pierwszy z brzegu korytarz, potem w następny. Kawa stygła.
Kolejny zakręt — skrzyżowanie wielu korytarzy, na którym można było zajrzeć w głąb każdego z nich. Nawet przybytki w jej pamięci nie zachodziły bardziej na siebie, nie miały tylu odgałęzień, tylu miejsc, które okazywały się dwoma miejscami naraz, nie były tak precyzyjnie pogmatwane jak ten dom. Czuła, że pochłania ją to marzenie Johna, ten zamek Violet, wysoki i obszerny. Całkowicie zapanował nad jej umysłem, jak gdyby został wzniesiony z materii jej pamięci. Zrozumiała teraz z całą jasnością, że jeśli to był właśnie gmach jej pamięci, to wszystkie wnioski okażą się zupełnie inne, całkowicie różne. Przepełniło ją to trwogą.
Siedziała tego wieczoru wśród nich, uśmiechając się i słuchając uprzejmie ich słów, tak jakby uczestniczyła w nabożeństwie wyznawców innej religii, uznana przez pomyłkę za członka kongregacji. Z początku czuła się trochę zakłopotana ich szczerością i wolna od uczuć, które oni dzielili. Ogarniał ją nawet smutek, że jest wykluczona z ich grona, bo zrozumienie rzeczy i zjawisk w taki prosty sposób wydawało się niemal zabawne. A tymczasem dom bez przerwy ich osaczał, tak jak osaczał ją teraz: wielki, ponury i niecierpliwy. Dom mówił, że wcale nie jest tak, wcale nie tak. Hawksquill potrafiła wsłuchać się w mowę domu — to była jej najważniejsza umiejętność i wielka sztuka. Dziwiła się tylko, że tak długo była głucha na jego słowa. Dom mówił, że wcale nie oni, nie Drinkwaterowie i nie Barnablebwie, i nie cała reszta, nie oni, którzy rozumieją rzeczy zbyt prosto. Pomyślała, że wspaniałe karty, którymi się bawili, znalazły się w ich rękach przez przypadek, jak gdyby ktoś pomylił świętego Graala z filiżankami używanymi na co dzień. To był przypadek o historycznej doniosłości. Ale dom nie wierzył w przypadki. Dom mówił, że znowu wprowadzono ją w błąd, lecz zdarzyło się to już po raz ostatni. Drżała ze strachu i nie chciała uwierzyć, tak jakby siedząc obojętnie w skromnym kościele pomiędzy zwykłymi parafianami śpiewającymi stare psalmy, doświadczyła nagle namacalnie cudu lub łaski. Przecież mogła zostać tak okrutnie oszukana, jej umysł nie mógł znieść tej myśli, to wszystko zaraz okaże się snem i rozpadnie na kawałki, a ona obudzi się w jakimś dziwnym i nowym domu…
Głos Daily Alice, wołającej jej imię, dochodził z nieoczekiwanej strony. Nadal trzymała w dłoniach filiżanki z kawą, które lekko dzwoniły o spodeczki. Wzięła się w garść, zebrała się na odwagę i wymknęła z gmatwaniny wyobraźni, w której utknęła.
— Zostaniesz na noc, prawda Ariel? — spytała Alice. — Sypialnia jest przygotowana…
— Nie — odparła Hawksquill. Zaniosła kawę Marge. Kobieta nadal siedziała w tym samym miejscu. Wzięła machinalnie filiżankę, a Hawksquill zdawało się, że Marge płacze, ale może było to tylko starcze łzawienie oczu. — To bardzo miło z twojej strony, ale muszę jechać. Muszę złapać pociąg o północy. Już powinnam tam być, ale udało mi się jakoś wyrwać, żeby najpierw przyjechać tutaj.
— Nie mogłabyś…
— Nie — powiedziała Hawksquill. — To pociąg prezydencki. Na usługach władzy. Prezydent wyrusza w jedną ze swych podróży. Nie wiem, dlaczego zadaje sobie ten trud. Albo go wyśmiewają, albo ignorują. Nadal.
Goście już powoli wychodzili. Wkładali ciężkie płaszcze i czapki. Wielu ociągało się, żeby zamienić parę słów z Sophie. Hawksquill zauważyła, że jakiś stary mężczyzna płacze. Sophie go objęła.
— Więc wszyscy pójdą? — zwróciła się z pytaniem do Alice.
— Chyba — powiedziała Alice. — Większość. Zobaczymy, prawda?
Jej czyste brązowe oczy spoczęły na Hawksquill, przebijała z nich pewność. Hawksquill odwróciła wzrok, bojąc się, że ona również może się rozpłakać.
— Moja torba — powiedziała. — Wrócę tylko po nią, a potem muszę już iść. Muszę.
Salon, w którym odbyło się spotkanie, był teraz pusty. Majaczyła w nim tylko ciemna postać staruszki popijającej małymi łykami kawę i przypominającej porcelanową figurynkę. Hawksquill zabrała torebkę. Wtem zauważyła, że karty nadal leżą rozrzucone na stoliku pod lampą. Koniec ich historii. Ale nie jej historii, gdyby tylko mogła cokolwiek zrobić.
Rozejrzała się szybko. Słyszała głosy Alice i Sophie żegnających gości przy drzwiach frontowych. Marge miała zamknięte oczy. Nie namyślając się długo, Hawksquill odwróciła się plecami do staruszki, otworzyła torebkę i wsunęła do niej karty. Końce palców piekły ją jak po dotknięciu lodu. Zamknęła torebkę i odwróciła się do drzwi. Alice stała w salonie, przyglądając się kuzynce.
— A więc do zobaczenia — powiedziała szybko Hawksquill, ale serce jej waliło. Czuła się jak niegrzeczne dziecko, które, obejmowane przez dorosłych, nie może wyładować gniewu.
— Do zobaczenia — odpowiedziała Alice, robiąc jej przejście. — Powodzenia z prezydentem. Wkrótce się zobaczymy.
Hawksquill unikała jej wzroku, wiedząc, że w oczach Alice wyczyta potępienie swojego postępku i coś jeszcze, czego wcale nie pragnęła w nich dojrzeć. Na pewno istnieje jakaś droga ucieczki, musi istnieć, i jeśli rozum nie potrafi jej znaleźć, uczyni to moc. A teraz było już za późno i mogła myśleć jedynie o ucieczce.