— Ale tam tłoczno — powiedział z zadowoleniem, kiedy wrzucał gałązki do ognia. — Okropny ścisk.
— Naprawdę? — powiedział George, nieco zatrwożony. — Może dzikie zwierzęta?
— Może — mruknął Fred. Jego białe zęby błysnęły w ciemności.
W czapce i poncho wyglądał staromodnie, przypominał bezkształtnego garbusa, mądrą, napęczniałą od wody ropuchę. George i Auberon przysunęli się nieco bliżej do słabego ognia i nadstawili uszu, usiłując jednocześnie przeniknąć wzrokiem gęsty mrok.
Sprawa rodzinna
Znajdowali się ciągle na skraju lasu, kiedy złapała ich noc. Fred zarządził postój. Nadal byli w pobliżu brzegu rzeki, do którego przybił prom. Już na tym starym, szarym, stukającym i trzeszczącym promie, który wolno pokonywał przestrzeń między jednym a drugim brzegiem rzeki, obserwowali, jak czerwone słońce kryje się za wielkimi, ciągle jeszcze bezlistnymi drzewami, jak rozpada się na szkarłatne kawałeczki, roztapia w leśnym poszyciu i w końcu ginie. Krajobraz oblany czerwonym światłem sprawiał dziwne i przerażające wrażenie, jednak George powiedział:
— Chyba już tu kiedyś byłem.
— Tak? — zdziwił się Auberon. Stali razem na dziobie, podczas gdy Fred siedział po turecku na rufie i zagadywał przewoźnika. Ten jednak wcale nie reagował.
— No, może tak naprawdę nie byłem — dorzucił George — ale coś w tym rodzaju. — Chyba ktoś mu naopowiadał o swoich przygodach na tej łodzi i w tych lasach, ale nie pamiętał kto. Boże, jego pamięć stała się ostatnio dziurawa jak sito. — Nie wiem — powiedział i spojrzał ze zdziwieniem na Auberona. — Nie wiem. Tylko… — Przytrzymując kapelusz, obejrzał się na brzeg, który opuścili, a potem na ten, do którego się zbliżali. — Tylko wydaje mi się… Czy nie pomyliliśmy czasem drogi?
— Nie mam pojęcia — odparł Auberon.
— Nie. Niemożliwe… — A jednak nie opuszczało go wrażenie, że cofali się zamiast podążać do przodu. Pomyślał, że to pewnie podobne uczucie dezorientacji jak to, którego nieraz doświadczał po wyjściu z korytarzy metra na niezbyt dobrze znany teren. Wszystko w jego umyśle było wtedy na opak i nie mógł tego doprowadzić do ładu, nawet znaki drogowe i pozycja słońca wprowadzały go w błąd, jak gdyby widział świat w lustrzanym odbiciu. — Tak — powiedział i wzdrygnął się. Ale jego słowa pobudziły pamięć Auberona. On również przypomniał sobie ten prom, w każdym razie musiał o nim słyszeć. Dobijali do brzegu. Przewoźnik wziął długi bosak i ruszył na dziób, żeby zacumować. Auberon wpatrywał się w jego łysą głowę i siwą brodę, ale on nie zwracał na niego uwagi.
— Czy kiedyś — zaczął Auberon — miał pan… — Nie wiedział, jak sformułować pytanie. — Czy pracowała kiedyś u pana dziewczyna, ciemnoskóra dziewczyna? Jakiś czas temu?
Przewoźnik ciągnął linę promu długimi, silnymi rękoma. Spojrzał na Auberona oczyma tak niebieskimi i mętnymi jak niebo.
— Miała na imię Sylvie — dorzucił Auberon.
— Sylvie? — powtórzył przewoźnik.
Prom przybił z jękiem do brzegu i zatrzymał się. Przewoźnik wyciągnął odwróconą dłoń, a George położył na niej błyszczącą monetę, którą przygotował wcześniej.
— Sylvie — powiedział George, gdy siedzieli przy ognisku. Podkurczył kolana i otoczył je rękoma. — Nie myślałeś kiedyś… — ciągnął — bo ja sobie tak pomyślałem, że to jakby sprawa rodzinna?
— Sprawa rodzinna?
— No, to wszystko — mówił niejasno George. — Pomyślałem, że tylko rodzina jest w to zamieszana, przez Violet.
— Też tak myślałem — przyznał Auberon. — Ale co z Sylvie?
— Tak, właśnie o to mi chodzi.
— Ta cała historia z Sylvie może być kłamstwem — stwierdził Auberon.
— Oni powiedzą wszystko. Cokolwiek.
George wpatrywał się w ogień, a po chwili powiedział:
— Hm. Muszę ci coś wyznać.
— Co takiego?
— Możliwe, że Sylvie należy do rodziny. Nie jestem pewien, ale… Dawno temu, jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz, może więcej, znałem pewną kobietę, Portorykankę. Była bardzo uwodzicielska. Zupełnie szalona. Ale piękna. — Zaśmiał się. — Gorący numerek. To najwłaściwsze określenie. Wynajmowała pokój, mały pokój, wtedy jeszcze nie było farmy. Prawdę mówiąc, wynajmowała składaną sypialnię.
— Coś podobnego — wtrącił Auberon.
— Ależ to była kobieta! Przyszedłem do niej kiedyś, akurat zmywała naczynia i miała na nogach wysokie obcasy. Zmywała naczynia w czerwonych butach na wysokich obcasach! Nie wiem, chyba wtedy mnie wzięło.
— Hm — mruknął Auberon.
— No tak — westchnął George. — Miała gdzieś dwoje dzieci. Myślałem, że jak tylko zajdzie w ciążę, to się tego pozbędzie. Po cichu. Byłem ostrożny. Ale…
— Rany, George.
— I chyba się wściekła, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem dlaczego. Nigdy mi nie powiedziała. Po prostu wróciła do Puerto Rico. Nigdy jej już nie widziałem.
— No i?
— No i — odchrząknął — Sylvie była do niej bardzo podobna. I znalazła farmę. Po prostu kiedyś się pojawiła. I nigdy nie powiedziała jak.
— Rany boskie — powiedział Auberon, kiedy dotarła do niego cała prawda. — Rany boskie, nie zmyślasz? Ale czy ona…
— Nie. Nic nie powiedziała. Imię się zgadzało, ale nie było w tym nic dziwnego. Jej matka odeszła, Sylvie powiedziała, że umarła, zresztą nigdy więcej jej nie spotkałem.
— Ale oczywiście nie wiedziałeś…
— Prawdę mówiąc — odparł George — nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałem.
Auberon, zdumiony, siedział przez chwilę w milczeniu. A więc ona należała do intrygi. Była jedną z nich.
— Ciekawe, co ona… — powiedział. — Ciekawe, co myślała.
— Tak. Tak, to dobre pytanie. Cholernie dobre pytanie.
— Mawiała zwykle, że przypominałeś jej…
— Wiem, co mówiła.
— Boże, George, więc jak mogłeś…
— Nie byłem pewny. Skąd miałem mieć pewność? Wszyscy Latynosi są trochę podobni, w tym samym typie.
— Naprawdę masz do tego słabość, no nie? — powiedział Auberon ze zgrozą. — Naprawdę jesteś…
— Daj mi spokój. Nie byłem pewny. Myślałem, że to niemożliwe, do diabła.
— No tak. — Obaj kuzyni zapatrzyli się w ogień. — To wiele wyjaśnia — stwierdził Auberon. — Jeśli należy do rodziny…
— Tak też myślałem — przytaknął George.
— Tak? — odezwał się Fred Savage, a oni spojrzeli na niego zaskoczeni. — To co, do diabła, ja tu robię?
Patrzył to na jednego, to na drugiego, szczerząc zęby. W jego tępych, ruchliwych oczkach malowało się rozbawienie.
— No i co? — powiedział.
— No… — zaczął George.
— No… — podjął Auberon.
— Widzicie? Co ja tu, do diabła, robię?
Pożółkłe oczy Freda otwierały się i zamykały, podobnie jak wiele par żółtych oczu, skrytych w lasach, które rozpościerały się za jego plecami. Kiwał głową ze zdziwieniem, ale nie był wcale zdziwiony. Nigdy nie był poważny, gdy zadawał takie pytanie: na przykład, co robi tu, gdzie akurat jest. Zadawał je tylko wtedy, gdy sprawiało mu radość obserwowanie, jak inni zastanawiają się nad tym z konsternacją. Konsternacja i rozmyślanie, a w istocie myśl sama, były dla niego tylko widowiskiem. Niełatwo wprawić w zakłopotanie człowieka niedostrzegającego już od dawna różnic pomiędzy światem, w którym się pogrąża, zamykając oczy, a tym, na który codziennie patrzy. Fred nie zastanawiał się, w jakim miejscu się znaleźli. Nie tonął w domysłach, czy kiedykolwiek przebywał gdzie indziej.