Świt był pochmurny, jego szarość wydawała się bardziej nieprzenikniona niż ciemności nocy. Gdy stanęła na szczycie nasypu, w lesie, przystanęła, sapiąc, i spojrzała na ciemny, długi kształt zatrzymanego pociągu. Wewnątrz zapalały się światła. Po chwili z pociągu wyskoczył jakiś mężczyzna, dając znak następnym.
Hawksquill wbiegła głębiej w las, zapadając się w przysypanym śniegiem podłożu. Słyszała za sobą nawoływania. Rozpoczęto polowanie.
Skryła się za wielkim drzewem i przywarła do niego plecami, z trudem chwytając ostre, zimne powietrze i nasłuchując. Trzaskały gałązki: torowali sobie drogę przez las. Rzuciła okiem za siebie i dostrzegła ciemną sylwetkę w oddali po lewej stronie. Człowiek trzymał w ręku krótki, czarny przedmiot, wymierzony w jej stronę.
Potajemnie skazana na śmierć.
Drżącymi rękoma otworzyła torebkę ze skóry aligatora i wyjęła spomiędzy rozsypanych kart małą kopertę. Para własnego oddechu przysłaniała jej widok. Nie mogła zapanować nad drżeniem rąk. Otworzyła kopertę i zaczęła w niej gmerać, usiłując namacać kawałek kostki, jeden jedyny kawałek spośród tysiąca dziwnych kości czarnego kota. Gdzie jest ta przeklęta kość? Poczuła znajomy kształt. Uchwyciła przedmiot dwoma palcami, lecz przestraszył ją nagły trzask w zaroślach gdzieś w pobliżu. Poderwała głowę, a niewielki magiczny przedmiot wyśliznął się jej z palców. Dłoń Hawksquill dotykała go, gdy zsuwał się po fałdach spódnicy, ale tak gorączkowo ją zaciskała, że jeszcze szybciej zleciał na ziemię. Upadł na śnieg i czarne liście, a Hawksquill krzyknęła z rozpaczą „nie!” i bezmyślnie deptała po miejscu, na które spadł.
Ścigający nawoływali się. Ich głosy były łagodne, ale stanowcze i coraz bardziej się przybliżały. Hawksquill uciekła ze swojej kryjówki za drzewem, dostrzegając kątem oka cień następnego z żołnierzy Eigenblicka, a może nawet był to ten sam. W każdym razie miał broń. I również ją zobaczył.
Nigdy nie myślała nad tym, co się stanie z jej śmiertelnym ciałem, jeśli przeszyją ją pociski i popłynie krew. Nie myślała o sprawach ostatecznych, ponieważ jej dusza została dobrze ukryta. Nie mogła umrzeć, tego była pewna. Ale co dokładnie się stanie? Co? Odwróciła się i zobaczyła, że napastnik mierzy do niej z broni. Padł strzał, zaczęła znowu biec, nie będąc w stanie stwierdzić, czy została trafiona, czy ogłuszył ją tylko huk wystrzału.
Trafił. Odróżniała ciepłą wilgoć krwi od zimnego deszczu. Dlaczego nie czuje bólu? Biegła nadal, choć było z nią kiepsko: jedna noga okazała się niesprawna. Hawksquill oparła się o wysokie drzewo, słysząc, jak jej prześladowcy krótkimi komendami naprowadzają się na jej trop. Byli już dość blisko.
Na pewno istniały jakieś sposoby ucieczki, jakieś wyjście z tej sytuacji, ale w tej chwili niczego nie mogła sobie przypomnieć.
Niczego nie mogła sobie przypomnieć! Opuściła ją moc. No cóż, to było sprawiedliwe. Postępowała niehonorowo, kłamała, kradła, pełna pychy chciała posiąść władzę. Wykorzystała do własnych celów moce, których przysięgała nie używać w taki sposób. To, co ją spotkało, było sprawiedliwe. Odwróciła się: osaczali ją. Ze wszystkich stron nadchodziły ciemne sylwetki jej prześladowców. Chcieli pewnie podejść jak najbliżej, żeby nie robić zbędnego zamieszania: jeden albo dwa strzały. Ale co się z nią stanie? Potworny ból, którego dotąd nie czuła, przeszył na wylot jej ciało. Nie ma sensu dłużej uciekać. Oczy zachodziły jej mgłą. Jednak odwróciła się, żeby biec dalej.
Zauważyła ścieżkę.
Rysowała się całkiem wyraźnie w świetle poranka. Mogłaby tam pobiec, mogłaby… Do tego małego domku na polanie. Kule szarpnęły jej ciałem, ale dom widziała teraz jeszcze wyraźniej, jakby nagle padł na niego promień słońca. Zabawny dom, najdziwniejszy domek, jaki kiedykolwiek widziała. Co jej przypomina? Dom jak z pierników, różnokolorowy, ze śmiesznymi wylotami kominów w kształcie kapeluszy. Przez głębokie, małe okienka dostrzegła wesołe promyki ognia na kominku. Ujrzała też okrągłe, zielone drzwi: przyjazne, witające przybyszów zielone drzwi. Właśnie w tym momencie otworzyły się i wyjrzała zza nich na powitanie twarz, na której malował się szeroki uśmiech.
Ktoś grał talią pięćdziesięciu dwóch kart
Zastrzelili ją. Oddali kilka strzałów, byli bowiem przesądni. I oczywiście jej ciało wyglądało tak samo jak ciało jakiejkolwiek zabitej osoby: kończyny rozrzucone bezładnie jak u lalki, twarz pozbawiona wyrazu. Nie ruszała się. Nad jej ustami nie gromadziła się para oddechu. Byli zadowoleni. Jeden złapał torebkę z aligatora, po czym wrócili do pociągu.
Łkając, wybuchając co rusz ochrypłym śmiechem, trzymając nareszcie w kurczowym uścisku tuż przy piersi stare karty, Russell Eigenblick, prezydent, pociągnął sznurek, dając sygnał do odjazdu. Przemierzał pociąg wzdłuż i wszerz, zaślepiony strachem i radością, i niemal się przewrócił, kiedy pojazd ruszył z ostrym szarpnięciem.
Wypuszczając obłoki pary, pociąg sunął przez tonący w deszczu kraj. Pomiędzy Sandusky i South Bend deszcz przemienił się najpierw w śnieg, potem w deszcz ze śniegiem, a następnie w zadymkę. Oślepiony maszynista nie widział drogi. Wykrzyknął, kiedy jego oczom ukazała się nagle paszcza ciemnego tunelu, ponieważ wiedział, że w tej okolicy nie ma i nigdy nie było żadnego tunelu, ale zanim zdołał coś przedsięwziąć (co przedsięwziąć?), pociąg z hukiem wpadł w bezkresną ciemność, mroczniejszą i głośniejszą niż zwycięstwo i triumf Barbarossy. Kiedy przyjechał na następną stację (do miasta o indiańskiej nazwie, w którym od lat nie zatrzymywały się pociągi), nie było w nim ani jednego pasażera, a steward, uśpiony przez uciekającą Hawksquill, wreszcie się obudził.
Co się dzieje?
Wstał i powoli, zmęczony po czterdziestu latach pracy, przeszedł przez pociąg. Zdumiewało go zarówno własne nagłe zaśnięcie, jak i postój pociągu niezgodny z rozkładem jazdy oraz nieobecność pasażerów. Gdy był w połowie drogi przez uśpione wagony, spotkał pobladłego maszynistę. Naradzili się, wymieniając lakoniczne uwagi. Prócz nich nie było w pociągu żywego ducha, konduktor z nimi nie jechał, był to bowiem pociąg specjalny i wszyscy pasażerowie wiedzieli, dokąd się udają. Tak więc steward powiedział do maszynisty: „Wiedzieli, dokąd jadą”.
Maszynista wrócił do swojej kabiny, żeby nadać wiadomość przez radio, chociaż jeszcze nie zdecydował, co ma powiedzieć. Steward kontynuował wędrówkę po opustoszałych wagonach, czując się tam jak w domu nawiedzonym przez duchy. W wagonie restauracyjnym, pomiędzy opróżnionymi szklankami i niedopałkami papierosów, walały się bardzo stare karty. Wyglądało to tak, jakby ktoś porozrzucał je w przypływie złości.
— Ktoś grał talią pięćdziesięciu dwóch kart — powiedział steward.
Zaczął zbierać karty. Jeszcze nigdy nie widział takich figur: rycerzy, królów i królowych. Patrzyły na niego błagalnie z różnych kątów wagonu, jakby dopraszając się, żeby je pozbierał. Ostatnia karta — chyba joker, postać z bardzo długą brodą spływającą po końskim grzbiecie aż do strumienia — utknęła na skraju okna, przylepiona awersem do szyby, jakby próbowała uciekać. Kiedy zebrał wszystkie i równiutko poskładał, stał bez ruchu, trzymając je w dłoniach. Przepełniało go głębokie poczucie sensu świata, całego świata i zrozumiał swoje na nim miejsce. I wiedział, jaką wartość będzie miała po latach jego samotna obecność tutaj, w tej chwili: w pustym pociągu, na opuszczonej stacji.