— Co za żart! — wykrzyknęła. — Wiele żartów! Czy w środku jest wiele podobnych domów?
— W pewnym sensie — odparł.
— Och, pokaż mi je!
Pociągnęła go w stronę białych, sklepionych drzwi, zawieszonych na wykwintnych, mosiężnych zawiasach w kształcie gotyckiej litery „E”. W nagłej ciemności małej, wymalowanej sieni uniosła do ust jego potężną dłoń w geście wdzięczności.
Za sienią jej oczom ukazały się liczne drzwi, długi ciąg łuków i poprzecznych belek, przez które z niewidocznych okien sączyły się promienie słońca.
— Czy ty tu nie błądzisz? — spytała Violet, stojąc na progu.
— Prawdę mówiąc, czasami mi się to zdarza — odpowiedział. — Udowodniłem, że każdy pokój potrzebuje więcej niż dwojga drzwi, ale nigdy nie udało mi się dowieść, iż wystarczy troje.
Zaczekał, nie chcąc jej poganiać.
— Być może — zaczęła — któregoś dnia zaczniesz o tym myśleć i nie będziesz w stanie się stąd wydostać.
Z rękami na ścianie, wolno, krok za krokiem niczym ślepiec (w rzeczywistości jednak tylko przepełniona zdumieniem), Violet Bramble wkroczyła do ogromnej dyni, którą wykonał dla niej John Drinkwater, a która wcześniej (ku jej radości) zamieniła się w złotą karetę.
Opowiedz mi Opowieść
Tuż po wschodzie księżyca Violet obudziła się w obszernej, obcej sypialni, czując dotyk zimnego światła i słysząc dźwięk własnego imienia. Przez długą chwilę leżała nieruchomo jak trup na wysokim łożu, wstrzymując oddech, czekając, aż cienki głosik odezwie się znowu; ale nic nie przerwało ciszy. Zrzuciła z siebie narzutę i z wysokiego łoża zeszła na podłogę. Kiedy otwierała okno, zdało jej się, iż znów słyszy swe imię. Violet?
Do pokoju wpadły letnie wonie i chmara cichych dźwięków, spośród których nie potrafiła wybrać tego jednego głosu; jeśli w ogóle istniał, jeśli ją w ogóle przywoływał. Z ustawionego w pokoju kufra wyciągnęła swój wielki płaszcz i w pośpiechu, cichutko, wyszła z pokoju na palcach. Jej biała perkalowa koszula zafalowała w stęchłym powietrzu unoszącym się po schodach do okna, którego nie zamknęła.
Violet?
Ale to był tylko jej ojciec, pogrążony chyba we śnie. Minęła jego sypialnię, nie odzywając się ani słowem.
Skradała się przez jakiś czas ostrożnie (gołe stopy marzły jej na zimnych schodach i korytarzach), by znaleźć drogę w dół i na zewnątrz. A kiedy w końcu znalazła drzwi, okna po ich obu stronach wychodziły w noc. Zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Ale czy miało to jakieś znaczenie?
Wielki, cichy ogród. Sfinksy obserwowały jej chód. Ich identyczne twarze poruszały się wolno w wodnistym świetle księżyca. Na brzegu stawu zarechotała żaba. Violet szła dalej, przez upiorny most, pod osłoną topoli przypominających rozwiane w przestrachu czupryny. Dotarła do pola przeciętego żywopłotem, a właściwie czymś przypominającym żywopłot: szpalerem krzaków, niskich, szumiących drzew i surowym murem usypanym z kamieni. Ruszyła wzdłuż niego, nie wiedząc, dokąd idzie, mając uczucie (podobnie jak po latach Smoky Barnable), że być może wcale nie opuściła Edgewood, tylko wpadła w jakiś nowy, iluzoryczny korytarz domostwa.
Zdawało jej się, że przeszła już kawał drogi. Mieszkańcy żywopłotu, króliki i gronostaje, i jeże (czy mają tu takie zwierzaki) zachowały milczenie, były nieme lub nie używały swego głosu, tego już nie wiedziała. Bose stopy zmarzły jej od rosy, potem zdrętwiały. Naciągnęła płaszcz na czubek nosa, bo choć noc była łagodna, światło księżyca przyprawiało ją o dreszcze.
W pewnej chwili, nie wiedząc już, którą stopą porusza i kiedy, poczuła, że te miejsca nie są jej obce, spojrzała na księżyc i z jego uśmiechu odczytała, że choć nigdy przedtem nie była w tym miejscu, zna je bardzo dobrze. Tuż przed nią wyrosła turzycowa, usiana kwiatami łąka-pagórek, na nim dąb złączony w stalowym uścisku z ciernistym krzewem, nierozerwalni. Była już pewna — stopy poruszały się szybciej, waliło jej serce — że za wzgórzem wije się ścieżka prowadząca do małego domku u podnóża.
Violet?
Z okrągłego okna wydobywało się światło lampy, a mosiężna twarz na okrągłych drzwiach trzymała w zębach kołatkę. Ale drzwi otworzyły się same, gdy tylko do nich podeszła: nie musiała stukać.
— Pani Underhill — szepnęła, drżąc z radości i bólu. — Dlaczego nie powiedziała mi pani, że właśnie tak ma być?
— Wejdź moje dziecko i nie zadawaj pytań. Gdybym wiedziała więcej ponad to, co powiedziałam, nie ukrywałabym tego.
— Tak myślałam — odezwała się Violet i przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie mogła powiedzieć, iż myślała, że nigdy więcej jej nie spotka, że nie zobaczy żadnego z nich, żadnej płomiennej postaci w mroku ogrodu, żadnej małej, tajemniczej twarzyczki spijającej kwiatowy nektar. Korzenie dębu i ciernistego krzewu, tworzące dom pani Underhill, migotały w blasku jej małej lampki, a kiedy Violet podniosła na nie swój wzrok i wydała z siebie długie, drżące westchnienie, by powstrzymać się od płaczu, poczuła w nozdrzach czarny odór korzeni.
— Ale w jaki sposób… — zaczęła.
Maleńka, zgarbiona pani Underhill, składająca się w zasadzie z głowy omotanej szalem i wielkich, obutych stóp, uniosła w geście ostrzeżenia palec tak długi jak druty, którymi coś dziergała.
— Nie pytaj mnie, jak — nakazała. — Ale tak właśnie jest.
Violet przysiadła u jej stóp; wszystkie pytania znalazły swe odpowiedzi albo nie miały już żadnego znaczenia. Tylko…
— Mogła mi pani powiedzieć — załkała, a jej oczy zaszkliły się łzami szczęścia — że wszystkie domy, w których zamieszkam, to jeden dom.
— Tak jest — stwierdziła pani Underhill.
Wywijała drutami, kołysząc się. Różnokolorowy szal w mgnieniu oka przybierał na długości.
— Czas miniony, czas przyszły — odezwała się bez pośpiechu. — W jakiś dziwny sposób Opowieść starzeje się.
— Proszę mi ją opowiedzieć — poprosiła Violet.
— Ach, gdybym tylko mogła.
— Czy jest zbyt długa?
— Dłuższa niż jakakolwiek inna. Cóż, moje dziecko, zanim skończy się ta Opowieść, będziesz już w grobie, i twoje dzieci, i dzieci twoich dzieci. — Potrząsnęła głową. — To rzecz powszechnie wiadoma.
— A czy ma — spytała Violet — szczęśliwe zakończenie?
Kiedyś już pytała o to wszystko; teraz nie były to pytania, lecz wymiana, jakby przekazywały sobie przez cały czas ten sam prezent wraz z najlepszymi życzeniami, za każdym razem wyrażając zaskoczenie i wdzięczność.
— A kto ma to wiedzieć — rzekła pani Underhill.
Szal stawał się coraz dłuższy, rządek za rządkiem.
— Ta Opowieść, to wszystko. Są opowieści krótkie i długie. To najdłuższa, jaką znam.
Coś, nie kot, zaczęło rozplatać gruby kłębek wełny.
— Przestań zuchwalcze! — wykrzyknęła, uderzając to coś drutem, który wyciągnęła zza ucha. Pokiwała głową w stronę Violet. — Przez wieki ani chwili spokoju.
Violet podniosła się i złożyła dłonie przy uchu pani Underhill. Kobieta przysunęła się bliżej i z uśmiechem czekała na tajemnice.
— Czy oni słuchają? — szepnęła Violet.
Pani Underhill przyłożyła palec do ust.
— Myślę, że nie — oznajmiła.
— Proszę mi powiedzieć prawdę — nalegała Violet. — Skąd się pani tu wzięła?