Pamięć o tyranie Russellu Eigenblicku nie zaginie. Nadchodziły złe czasy dla jego ludu, czasy pełne goryczy. Ci, którzy walczyli przeciwko niemu, zwrócą się teraz, pod jego nieobecność, przeciwko sobie. I krucha republika zostanie podzielona i rozczłonkowana na wiele różnych sposobów. Podczas tej długiej walki pójdą w zapomnienie trudy i cierpienia, przez jakie przeszli ludzie pod rządami Bestii. Następne pokolenia, z narastającą nostalgią i z głębokim, bolesnym poczuciem straty, będą wracać myślą do tamtych lat, jeszcze nie całkiem zapomnianych, do lat kiedy, w ich mniemaniu, zawsze świeciło słońce. Jego dzieło, powiedzą, nie zostało ukończone, jego objawienie — nie całkiem objawione. Odszedł i zostawił swój lud z nieodkupionymi grzechami.
Ale nie umarł. Nie. Odszedł, zniknął pewnej nocy o tej dziwnej godzinie między świtem a porankiem, wymknął się, ale nie umarł. Leży może uśpiony gdzieś w Górach Skalistych, w otoczeniu swego rządu, a jego ruda broda rośnie i rośnie. Czeka na dzień (który przepowiadały setki znaków), kiedy obudzi się ponownie, gdy jego lud znajdzie się w wielkiej potrzebie.
V
Jesteś czy cię nie ma? Znasz smak swego istnienia czy też nie? Czy jesteś w kraju czy na granicy? Jesteś śmiertelny czy nieśmiertelny?
„— Chcę czystą filiżankę — przerwał Kapelusznik.
— Każdy przesuwa się o jedno miejsce”.
Alice nie zdziwiła się specjalnie, że pies, który zgodnie z przepowiednią Sophie powitał ją przy drzwiach, okazał się Sparkiem. Zaskoczył ją jednak fakt, że stary człowiek, którego spotkała na drugim brzegu i który miał być jej przewodnikiem, to kuzyn George Mouse.
— Nie dociera do mnie, że jesteś starym człowiekiem, George — powiedziała. — Nie możesz być stary.
— Hej — powiedział George — jestem przecież starszy od ciebie, a i ty, mała, nie jesteś już młoda jak wiosenka.
— Jak się tutaj znalazłeś? — spytała.
— Jak się gdzie znalazłem? — odpowiedział pytaniem.
Błogosławieństwo
Szli razem przez ciemne lasy, rozprawiając o wielu rzeczach. Przebyli długą drogę, wiosna była w całej pełni. Otaczał ich coraz gęstszy las. Alice cieszyła się z jego towarzystwa, chociaż nie była pewna, czy potrzebny jej przewodnik. Nie znała tych lasów i trochę się lękała, George natomiast niósł grubą laskę i rozpoznawał wszystkie ścieżki.
— Gęste lasy — zauważyła i gdy tylko wypowiedziała te słowa, przypomniała sobie swoją podróż poślubną. Pamiętała, jak Smoky zapytał, gdy minęli gospodarstwo Rudy’ego Flooda, czy to właśnie na skraju tych lasów leży Edgewood. Przypomniała sobie noc, którą spędzili w omszałej jaskini. Przypomniała sobie, jak szli przez las do domu Amy i Chrisa.
— Gęste — przytaknął George.
— Opiekuńcze — dodała.
Obrazy z przeszłości stanęły jej przed oczami jak żywe, ale Alice zdawało się, że przypomina je sobie po raz ostatni, tak jakby zblakły i odeszły niemal tak szybko, jak rozkwitły. Każde wspomnienie przestawało być wspomnieniem, gdy tylko je przywołała, i zamieniało się w jakiś dziwny sposób w przeczucie, w coś, co się jeszcze nie wydarzyło, ale czego nadejścia wyczekiwała z uczuciem głębokiego szczęścia.
— Dalej już nie idę — oznajmił George.
Dotarli do skraju lasu. Przed ich oczyma rozpościerały się nasłonecznione polany podobne do jezior, a promienie słońca przechodząc przez gęstwinę wysokich drzew, tworzyły na polanach świetliste kwadraty. Jeszcze dalej znajdował się biały, skąpany w słońcu świat, niewidoczny dla ich oczu przywykłych do mroku.
— Zatem do zobaczenia — powiedziała Alice. — Przyjdziesz na bankiet?
— Jasne — odrzekł George. — Jak mógłbym nie przyjść?
Przez chwilę stali w milczeniu, a potem George poprosił ją o błogosławieństwo. Był nieco zmieszany, ponieważ robił to po raz pierwszy. Alice chętnie spełniła prośbę kuzyna i pobłogosławiła jego stada, płody rolne i również jego samego. Pochyliła się i pocałowała go, gdy klęczał, po czym ruszyła w dalszą drogę.
Taka duża
Polany jak jeziora ciągnęły się jedna za drugą przez długi czas. Ta część drogi jest jak dotąd najpiękniejsza, pomyślała Alice, fiołki i paprocie pokryte świeżą rosą, kamienie porosłe szarym mchem, dobroczynne promienie słońca. — Taka duża — powiedziała — taka duża.
Tysiące stworzeń przerywało na moment swe wiosenne zajęcia, żeby na nią popatrzeć. Szelest nowo narodzonych owadów przypominał nieprzerwany oddech. Tacie podobałoby się to miejsce, pomyślała i w tej samej chwili pojęła, w jaki sposób mógł rozumieć głosy stworzeń, ponieważ ona sama je rozumiała, wystarczyło tylko się wsłuchać.
Nieme króliki i hałaśliwe sójki, kumkające żaby i wiewiórki rzucające bystre uwagi… Ale co to za stworzenie na następnej polance, które stoi na jednej nodze, podnosząc to jedno, to drugie skrzydło? Czy to bocian?
— Czy ja cię czasem nie znam? — spytała Alice, kiedy tam dotarła. Bocian drgnął, zaskoczony i jakby pełen skruchy.
— Nie jestem pewna — odparła bocianica. Popatrzyła na Alice znad długiego, czerwonego dzioba, najpierw jednym okiem, a potem obydwoma. Wydawała się zmartwiona, ale jednocześnie taksowała Alice wzrokiem, zupełnie jakby zerkała znad pince-nez. — Wcale nie jestem pewna. Właściwie wielu rzeczy nie jestem pewna, prawdę mówiąc.
— Chyba cię znam — powiedziała Alice. — Czy nie miałaś kiedyś gniazda na dachu domu w Edgewood, nie wychowywałaś tam małych?
— Może i miałam — odrzekła bocianica. Zaczęła muskać piórka dziobem, ale robiła to bardzo nieporadnie, jak gdyby zdumiona faktem, że w ogóle ma pióra.
— Widzę — stwierdziła Alice — że będzie to trudna próba.
Alice pomogła jej wyprostować skrzydło, które odgięło się w niewłaściwą stronę, i bocianica, strzepując niezręcznie piórka, powiedziała:
— Zastanawiam się, czy nie masz nic przeciwko temu, żebym przeszła się z tobą kawałeczek?
— Oczywiście, że nie. Jeśli jesteś pewna, że nie wolałabyś sobie polatać.
— Polatać? — powtórzył zatrwożony ptak. — Polatać?
— Właściwie to nie wiem dokładnie, dokąd idę — wyjaśniła Alice. — Po prostu jakoś tu trafiłam.
— Nieważne. Ja też tu po prostu jakoś trafiłam, jeśli można tak powiedzieć.
Szły dalej razem. Bocianica, jak wszystkie bociany, stawiała ostrożnie długie kroki, jakby lękała się, że może niechcący na coś nadepnąć.
— Ale jak się tu właściwie dostałaś? — spytała Alice, ponieważ bocianica już nic więcej nie powiedziała.
— No cóż…
— Opowiem ci moją historię — zaproponowała Alice — jeśli ty opowiesz mi swoją. — Bocianica miała najwyraźniej ochotę komuś się zwierzyć, lecz nie była w stanie zacząć opowieści.
— To zależy — powiedziała w końcu — czyją historię chcesz usłyszeć. No dobrze, dość już tych wykrętów. Kiedyś — zaczęła po chwili wahania — byłam prawdziwym bocianem. A raczej byłam tylko bocianem i niczym więcej, właściwie ona nim była. Bardzo zawile to opowiadam, ale w każdym razie chodzi o to, że byłam też, czy raczej byłyśmy młodą kobietą, bardzo dumną i bardzo ambitną młodą kobietą, która nauczyła się w dalekim kraju bardzo trudnych sztuk od mistrzów o wiele starszych i mądrzejszych od niej. Nic nie uzasadniało tego, żeby wypróbować jedną z poznanych sztuczek na nieświadomym ptaku, lecz była młoda i lekkomyślna i nadarzyła się sposobność. Sztuczka czy manipulacja udała się znakomicie i kobieta była uszczęśliwiona, że ma taką moc, ale jak to zniósł bocian… Obawiam się, że ona, ja, nigdy się nie zastanawiała, albo raczej ja, bocianica, nie myślałam o niczym innym. Otrzymałam świadomość. Nie wiedziałam, że to nie moja świadomość, tylko świadomość innej osoby, ukryta we mnie ze względów bezpieczeństwa. Ja, ja bocianica, myślałam, to bardzo przykre, ale myślałam, że nie jestem wcale ptakiem. Wierzyłam, że jestem kobietą, istotą ludzką, która na skutek czyjejś złośliwości, nie wiedziałam czyjej, została przemieniona w bociana czy też uwięziona w tym ciele. Nie miałam żadnych wspomnień, nie pamiętałam tej kobiety, którą byłam, bo oczywiście ona zatrzymała moje życie i wspomnienia i żyła sobie wesoło dalej. Pozostawiono mnie samej sobie z tą zagadką.
Latałam daleko, wiele się nauczyłam, przekraczałam bramy, których żaden bocian przede mną nie przekroczył. Ułożyłam sobie życie, wychowałam małe, tak, właśnie w Edgewood, i miałam inne zajęcia, nie ma potrzeby o nich mówić, bocianie zajęcia… Nauczyłam się między innymi i tego, że wielki król ma powrócić czy przebudzić się i że wraz z jego wyzwoleniem nastąpi również moje wyzwolenie z bocianiego ciała i że będę naprawdę kobietą.
Przerwała swą opowieść i zasępiła się. Alice, nie wiedząc, czy bociany potrafią płakać, czy nie, patrzyła na nią uważnie i chociaż żadna łza nie spłynęła z różowawych oczu bocianicy, pomyślała, że w jakiś ptasi sposób na pewno płacze.
— No i jestem — powiedziała w końcu — no i jestem wreszcie tą kobietą. I nadal jestem i zostanę już na zawsze tylko bocianem, którym zresztą byłam. — Pochyliła głowę, wyznając z żalem tę prawdę. — Alice, ty mnie znasz — powiedziała. — Jestem albo byłam, albo byłyśmy, albo będziemy twoją kuzynką Ariel Hawksquill.
Alice zamrugała. Obiecała sobie, że nic jej tutaj nie zdziwi.
I rzeczywiście, kiedy przyjrzała się uważnie bocianicy czy Hawksquill, odniosła wrażenie, że słyszała już tę opowieść albo wiedziała, że to się zdarzy bądź zdarzyło.
— Ale — powiedziała — gdzie, to znaczy jak, gdzie jest…
— Nie żyje — odparła bocianica. — Nie żyje, jest zniszczona, unicestwiona. Ja naprawdę, ona naprawdę nie miała dokąd pójść. — Otworzyła swój czerwony dziób i zamknęła go z trzaskiem, co przypominało westchnienie. — Nieważne. Tylko że długo się będę przyzwyczajać. Jej rozczarowanie, to znaczy bocianicy. Moje nowe… ciało. — Podniosła skrzydło i spojrzała na nie. — Latanie — dodała. — No cóż, może.
— Na pewno — pocieszyła ją Alice, kładąc dłoń na jej gładkim boku. — I myślę, że mogłabyś podjąć ten trud razem z Ariel, razem z bocianicą. Przyzwyczaisz się — dodała z uśmiechem. Przypominało to rozsądzanie sporu pomiędzy dwojgiem jej dzieci.
Bocianica kroczyła przez chwilę w milczeniu. Dłoń Alice zdawała się ją uspokajać, przestała nerwowo otrzepywać piórka.
— Może — powiedziała w końcu. — Tylko… To już na zawsze. — Żal ścisnął ją za gardło. Alice widziała, jak porusza się długa grdyka. — To takie trudne.
— Wiem — przyznała Alice. — Nic nigdy nie dzieje się tak, jak myślisz, że będzie się działo. Ani nawet tak, jak powiedzieli. Chociaż może właśnie tak jest. Nauczysz się z tym żyć. To wszystko.
— Żałuję teraz — wyznała Ariel Hawksquill — oczywiście, już za późno na żale, że nie przyjęłam tamtej nocy twojego zaproszenia. Powinnam była pójść z tobą. Myślałam, że to przeznaczenie mnie nie dotyczy. Ale przez cały czas tkwiłam w tej Opowieści, prawda? Razem z całą resztą.
— Przypuszczam — odparła Alice — że tak, skoro jesteś tutaj. Powiedz mi jeszcze, co stało się z kartami?
— Ojej — Hawksquill ze wstydem odwróciła czerwony dziób. — Muszę wam wiele wynagrodzić, prawda?
— To nie ma znaczenia — powiedziała Alice. Dochodziły do skraju leśnej polanki. Przed nimi rozpościerała się inna kraina. Alice przystanęła. — Jestem pewna, że potrafisz wynagrodzić to wszystko. To, że nie przyszłaś, i w ogóle. — Ogarnęła spojrzeniem okolicę, do której miała się udać. Taka duża, taka duża. — Myślę, że możesz mi pomóc. Mam taką nadzieję.
— Na pewno — przytaknęła Hawksquill z przekonaniem. — Na pewno.
— Będę potrzebować pomocy — dodała Alice.
Gdzieś za tymi żywopłotami, za zielonymi falami ziemi, na której nowe morze trawy srebrzyło się w promieniach słońca, miał być pagórek.
Alice to pamiętała czy raczej przewidziała. Na pagórku stał dąb spleciony w uścisku z kolczastym krzewem. I był tam też mały domek z okrągłymi drzwiami zaopatrzonymi w miedziany uchwyt. Ale nie trzeba będzie pukać, bo drzwi są otwarte, a dom jest pusty. Czeka tam na nią jakaś rozpoczęta robótka oraz obowiązki, tak niezliczone, tak nowe…
— Będę potrzebowała pomocy — powtórzyła. — O tak.
— Pomogę ci — obiecywała jej kuzynka. — Mogę ci pomóc.
Gdzieś tam, za tymi błękitnymi wzgórzami, jak daleko stąd?
Otwarte drzwi i mały domek, ale wystarczająco duży, żeby pomieścić całą wirującą Ziemię; krzesło, na którym można wykołysać kolejne lata, i stara miotła w kącie do wymiatania wiatru.
— Chodźmy — powiedziała bocianica. — Przyzwyczaimy się do tego. Wszystko będzie dobrze.
— Tak — zgodziła się Alice. Ktoś przecież musi jej pomóc. Nie mogłaby zrobić tego sama. Wszystko będzie dobrze. Ale ciągle stała na skraju lasu, nie będąc w stanie zrobić pierwszego kroku. Stała przez długi czas, czując podmuchy wiatru na twarzy, przypominając sobie wiele rzeczy albo zapominając o nich.