Выбрать главу

— No cóż…

— Opowiem ci moją historię — zaproponowała Alice — jeśli ty opowiesz mi swoją. — Bocianica miała najwyraźniej ochotę komuś się zwierzyć, lecz nie była w stanie zacząć opowieści.

— To zależy — powiedziała w końcu — czyją historię chcesz usłyszeć. No dobrze, dość już tych wykrętów. Kiedyś — zaczęła po chwili wahania — byłam prawdziwym bocianem. A raczej byłam tylko bocianem i niczym więcej, właściwie ona nim była. Bardzo zawile to opowiadam, ale w każdym razie chodzi o to, że byłam też, czy raczej byłyśmy młodą kobietą, bardzo dumną i bardzo ambitną młodą kobietą, która nauczyła się w dalekim kraju bardzo trudnych sztuk od mistrzów o wiele starszych i mądrzejszych od niej. Nic nie uzasadniało tego, żeby wypróbować jedną z poznanych sztuczek na nieświadomym ptaku, lecz była młoda i lekkomyślna i nadarzyła się sposobność. Sztuczka czy manipulacja udała się znakomicie i kobieta była uszczęśliwiona, że ma taką moc, ale jak to zniósł bocian… Obawiam się, że ona, ja, nigdy się nie zastanawiała, albo raczej ja, bocianica, nie myślałam o niczym innym. Otrzymałam świadomość. Nie wiedziałam, że to nie moja świadomość, tylko świadomość innej osoby, ukryta we mnie ze względów bezpieczeństwa. Ja, ja bocianica, myślałam, to bardzo przykre, ale myślałam, że nie jestem wcale ptakiem. Wierzyłam, że jestem kobietą, istotą ludzką, która na skutek czyjejś złośliwości, nie wiedziałam czyjej, została przemieniona w bociana czy też uwięziona w tym ciele. Nie miałam żadnych wspomnień, nie pamiętałam tej kobiety, którą byłam, bo oczywiście ona zatrzymała moje życie i wspomnienia i żyła sobie wesoło dalej. Pozostawiono mnie samej sobie z tą zagadką.

Latałam daleko, wiele się nauczyłam, przekraczałam bramy, których żaden bocian przede mną nie przekroczył. Ułożyłam sobie życie, wychowałam małe, tak, właśnie w Edgewood, i miałam inne zajęcia, nie ma potrzeby o nich mówić, bocianie zajęcia… Nauczyłam się między innymi i tego, że wielki król ma powrócić czy przebudzić się i że wraz z jego wyzwoleniem nastąpi również moje wyzwolenie z bocianiego ciała i że będę naprawdę kobietą.

Przerwała swą opowieść i zasępiła się. Alice, nie wiedząc, czy bociany potrafią płakać, czy nie, patrzyła na nią uważnie i chociaż żadna łza nie spłynęła z różowawych oczu bocianicy, pomyślała, że w jakiś ptasi sposób na pewno płacze.

— No i jestem — powiedziała w końcu — no i jestem wreszcie tą kobietą. I nadal jestem i zostanę już na zawsze tylko bocianem, którym zresztą byłam. — Pochyliła głowę, wyznając z żalem tę prawdę. — Alice, ty mnie znasz — powiedziała. — Jestem albo byłam, albo byłyśmy, albo będziemy twoją kuzynką Ariel Hawksquill.

Alice zamrugała. Obiecała sobie, że nic jej tutaj nie zdziwi.

I rzeczywiście, kiedy przyjrzała się uważnie bocianicy czy Hawksquill, odniosła wrażenie, że słyszała już tę opowieść albo wiedziała, że to się zdarzy bądź zdarzyło.

— Ale — powiedziała — gdzie, to znaczy jak, gdzie jest…

— Nie żyje — odparła bocianica. — Nie żyje, jest zniszczona, unicestwiona. Ja naprawdę, ona naprawdę nie miała dokąd pójść. — Otworzyła swój czerwony dziób i zamknęła go z trzaskiem, co przypominało westchnienie. — Nieważne. Tylko że długo się będę przyzwyczajać. Jej rozczarowanie, to znaczy bocianicy. Moje nowe… ciało. — Podniosła skrzydło i spojrzała na nie. — Latanie — dodała. — No cóż, może.

— Na pewno — pocieszyła ją Alice, kładąc dłoń na jej gładkim boku. — I myślę, że mogłabyś podjąć ten trud razem z Ariel, razem z bocianicą. Przyzwyczaisz się — dodała z uśmiechem. Przypominało to rozsądzanie sporu pomiędzy dwojgiem jej dzieci.

Bocianica kroczyła przez chwilę w milczeniu. Dłoń Alice zdawała się ją uspokajać, przestała nerwowo otrzepywać piórka.

— Może — powiedziała w końcu. — Tylko… To już na zawsze. — Żal ścisnął ją za gardło. Alice widziała, jak porusza się długa grdyka. — To takie trudne.

— Wiem — przyznała Alice. — Nic nigdy nie dzieje się tak, jak myślisz, że będzie się działo. Ani nawet tak, jak powiedzieli. Chociaż może właśnie tak jest. Nauczysz się z tym żyć. To wszystko.

— Żałuję teraz — wyznała Ariel Hawksquill — oczywiście, już za późno na żale, że nie przyjęłam tamtej nocy twojego zaproszenia. Powinnam była pójść z tobą. Myślałam, że to przeznaczenie mnie nie dotyczy. Ale przez cały czas tkwiłam w tej Opowieści, prawda? Razem z całą resztą.

— Przypuszczam — odparła Alice — że tak, skoro jesteś tutaj. Powiedz mi jeszcze, co stało się z kartami?

— Ojej — Hawksquill ze wstydem odwróciła czerwony dziób. — Muszę wam wiele wynagrodzić, prawda?

— To nie ma znaczenia — powiedziała Alice. Dochodziły do skraju leśnej polanki. Przed nimi rozpościerała się inna kraina. Alice przystanęła. — Jestem pewna, że potrafisz wynagrodzić to wszystko. To, że nie przyszłaś, i w ogóle. — Ogarnęła spojrzeniem okolicę, do której miała się udać. Taka duża, taka duża. — Myślę, że możesz mi pomóc. Mam taką nadzieję.

— Na pewno — przytaknęła Hawksquill z przekonaniem. — Na pewno.

— Będę potrzebować pomocy — dodała Alice.

Gdzieś za tymi żywopłotami, za zielonymi falami ziemi, na której nowe morze trawy srebrzyło się w promieniach słońca, miał być pagórek.

Alice to pamiętała czy raczej przewidziała. Na pagórku stał dąb spleciony w uścisku z kolczastym krzewem. I był tam też mały domek z okrągłymi drzwiami zaopatrzonymi w miedziany uchwyt. Ale nie trzeba będzie pukać, bo drzwi są otwarte, a dom jest pusty. Czeka tam na nią jakaś rozpoczęta robótka oraz obowiązki, tak niezliczone, tak nowe…

— Będę potrzebowała pomocy — powtórzyła. — O tak.

— Pomogę ci — obiecywała jej kuzynka. — Mogę ci pomóc.

Gdzieś tam, za tymi błękitnymi wzgórzami, jak daleko stąd?

Otwarte drzwi i mały domek, ale wystarczająco duży, żeby pomieścić całą wirującą Ziemię; krzesło, na którym można wykołysać kolejne lata, i stara miotła w kącie do wymiatania wiatru.

— Chodźmy — powiedziała bocianica. — Przyzwyczaimy się do tego. Wszystko będzie dobrze.

— Tak — zgodziła się Alice. Ktoś przecież musi jej pomóc. Nie mogłaby zrobić tego sama. Wszystko będzie dobrze. Ale ciągle stała na skraju lasu, nie będąc w stanie zrobić pierwszego kroku. Stała przez długi czas, czując podmuchy wiatru na twarzy, przypominając sobie wiele rzeczy albo zapominając o nich.

Więcej, o wiele więcej

Smoky Barnable siedział w bibliotece w ciepłym blasku elektrycznych lamp i przewracał raz jeszcze kartki ostatniego wydania Architektury domów wiejskich.

Przez otwarte okna wpływało swobodne, chłodne, świeże powietrze majowej nocy. Resztki zimy zniknęły jak wymiecione nową miotłą.

Wysoko na piętrze, cichutko jak gwiazdy, którego obraz stanowiło, poruszało się stare planetarium. Jego nieznaczny, ale nieustający ruch pobudzał liczne naoliwione, mosiężne koła zębate, napędzał koło zamachowe zamknięte znowu w czarnej skrzynce, ale dostarczające energii do prądnic, które w zamian pozwalały oświetlać dom. I będzie to trwało dopóty, dopóki wszystkie łożyska z kamieni szlachetnych, wszystkie pasy z nylonu i skóry najlepszej jakości oraz spawy z hartowanej stali nie zużyją się, a więc przez długie, długie lata. Dom, jego dom, odświeżył się, nabrał życia i mocy, jak pod wpływem środka wzmacniającego. Jego piwnice osuszyły się, strychy wywietrzyły, grube pokłady kurzu zostały wessane przez potężny, stary system wentylacyjny, którego istnienia w ścianach domu Smoky wprawdzie się domyślał, nie sądził jednak, że kiedykolwiek będzie znowu sprawnie działać. Wydawało się, że nawet trzaskanie sufitu w muzycznym pokoju zaczęło słabnąć, chociaż przyczyna tego była dla Smoky’ego tajemnicą. Smoky naruszył stare zapasy żarówek i tylko jego dom, jako jedyny w promieniu wielu mil, był cały czas oświetlony, przez co przypominał latarnię morską albo westybul sali balowej. Smoky nie robił tego wyłącznie z dumy — chociaż istotnie, był bardzo dumny ze swoich osiągnięć — ale dlatego, że łatwiej było spożytkować tę nieograniczoną energię niż ją gromadzić (i po co właściwie miałby ją gromadzić?) albo unieruchomić całą maszynerię.