Выбрать главу

Zawołałby ją, gdyby był w stanie przypomnieć sobie jej imię.

Powtarzał kolejne litery alfabetu, żeby pobudzić pamięć, ale wszystko zamieniało się w zeschłe liście, w skorupy ślimaków, w ślady stóp faunów. Wszystkie litery zdawały się pasować, ale żadna nie przywodziła na myśl jej imienia. I wtedy uciekała, nie zauważywszy go, a on znajdował się w jeszcze głębszym lesie niż przedtem.

Teraz był w samym centrum i tutaj też jej nie było, jakkolwiek miała na imię.

Brązowe piersi? Coś brązowego. Wawrzyn albo pajęczyna, coś w tym rodzaju, jeżyna, coś, co zaczyna się na „b” albo na „c”.

— No nic — powiedział Fred. — Chyba dalej nie idę. — Jego poncho było sztywne i postrzępione, a obcisłe spodnie zupełnie podarte. Palce u nóg wystawały z dziurawych kaloszy. Spróbował oderwać jedną stopę od podłoża, ale nie mógł. Palce zagarniały ziemię.

— Czekaj — powiedział Auberon.

— Nie dam rady. Mam gniazda drozdów we włosach. Fajowo. Klawo.

— Daj spokój. Nie mogę iść dalej bez ciebie.

— Idę, idę — oznajmił Fred, posuwając się trochę. — Jeszcze idę, prowadzę, tylko się nie ruszam. — Spomiędzy jego wielkich, powykrzywianych palców wyskoczyła gromadka brązowych grzybów. Auberon zadarł głowę wysoko, wysoko, żeby na niego spojrzeć. Palce Freda podwoiły się, potroiły, zamieniły w setki palców.

— Hej, stary — powiedział Fred. — Patrzysz na Boga, kapujesz. Muszę złapać trochę słonka, przepraszam. — Jego twarz przechyliła się do tyłu i zniknęła za pniem, gdy wspinał się na wierzchołek drzewa, obejmując je tysiącem zieleniejących palców. Auberon schwycił plecak.

— No nie — zawołał. — Cholera, nie rób tego.

Usiadł bezradnie u stóp Freda. Teraz na pewno zabłądzi. Co za głupie, szalone pragnienie pchało go tutaj, tutaj, gdzie jej nie było, do tego niczyjego królestwa, w którym nigdy nie postawiła stopy, w którym zapomniał wszystko, co jej dotyczyło, oprócz swego pożądania? Objął głowę rękoma, zrozpaczony.

— Hej — powiedziało drzewo drewnianym głosem. — Hej, co jest? Znalazłem radę. Słuchaj no.

Auberon podniósł głowę.

— Tylko odważni — oznajmił Fred — Jezu, tylko odważni zasługują na niewiastę.

Auberon wstał. Łzy wyżłobiły rowki w jego brudnych policzkach.

— Dobrze — powiedział.

Przeczesał palcami włosy, wygarniając z nich martwe liście. On też był zaniedbany, jak gdyby żył w lasach całe lata: miał błoto na mankietach, sok jeżynowy na brodzie, gąsienice w kieszeniach. Oberwaniec.

Będzie musiał zacząć wszystko od początku. Nie był odważny, ale znał fortele. Czy niczego się nie nauczył? Musi to zagarnąć, musi mieć nad tym władzę. Jeśli to opuszczone królestwo, to on zasiądzie na tronie, o ile wymyśli, jak to zrobić, i wtedy nie będzie już zagubiony. Jak?

Tylko za pomocą rozumu. Musi myśleć. Musi zaprowadzić porządek tam, gdzie panuje nieład. Musi ustalić położenie, zrobić listę, ponumerować wszystko i ustawić w szeregu, po kolei. Najpierw jednak powinien zbudować w sercu lasu jakiś obiekt, który pomoże mu ustalić, gdzie jest i co jest czym. Potem może mu się przypomni, kim jest on, który znajduje się tutaj, w centrum, na tronie. A wtedy będzie już wiedział, co powinien zrobić. Musi jakoś zawrócić z drogi i zacząć od początku.

Rozejrzał się dookoła, próbując zgadnąć, które z dróg biegnących do tego miejsca doprowadzą go z powrotem.

Wszystkie albo żadna. Ostrożnie przebiegł wzrokiem obsypane liśćmi, ukwiecone alejki. Ścieżki, które zdawały się najbardziej oddalać od punktu, zawrócą niezauważenie i przywiodą go znów tutaj. Dobrze o tym wiedział. W lesie panowała pełna wyczekiwania, nabrzmiała ironią cisza, którą przerywały tylko raz po raz krótkie zapytania ptaków.

Usiadł na zwalonym pniu. Nieco w przedzie, na środku polanki, wśród trawy i fiołków wzniósł mały kamienny pawilon, wychodzący na cztery strony świata: północ, południe, wschód i zachód. Na każdej ścianie umieścił jedną porę roku: zimę, wiosnę, lato i jesień. Od pawilonu rozchodziły się kręte, zwodnicze ścieżki. Posypał je żwirem i obrysował ich brzegi białymi kamieniami. Poprowadził je tak, by wiły się wzdłuż rzeźb, obelisku i domku na słupie, małego łukowatego mostku, grządek tulipanów i liliowców. Wokół tego wszystkiego rozciągnął wielki kwadrat płotu z kutego żelaza. Oparł płot na słupkach zakończonych na kształt strzały i osadził w nim cztery zamknięte bramy.

Tak. Słychać nawet ruch uliczny, ale przytłumiony. Podniósł ostrożnie wzrok. Ponad płotem znajdował się gmach sądu w stylu klasycystycznym, otoczony statuami prawodawców. Odrobina gryzącego dymu zmieszała się w nozdrzach Auberona z wiosennym powietrzem. Teraz musi tylko obejść w ściśle określonej kolejności wszystkie części miejsca, które stworzył, i zażądać zwrotu ukrytych tam fragmentów Sylvie.

Fragmentów kogo?

Obraz parku drgnął, ale Auberon umocnił swą budowlę. Najpierw pierwsze miejsce, potem drugie. Jeśli nie zrobi tego poprawnie, nigdy się nie dowie, jakie zakończenie miała ta historia: czy odnalazł ją i przywiódł z powrotem (z powrotem dokąd?), czy stracił ją na dobre? Nie dowie się w ogóle, jaki był, czy jaki będzie koniec. Zaczął od początku: pierwsze miejsce, potem drugie.

Nie. To beznadziejne. Jak mógł przypuszczać, że zatrzymał ją tu jak księżniczkę w wieży? Uciekła. Ona też znała różne fortele. I co właściwie zyskiwał, dźwigając ten bagaż wspomnień? Ją? Z biegiem czasu wspomnienia przemieszały się i zblakły. Były teraz bardziej niekompletne niż wtedy, kiedy je tam ukrył. To nie miało sensu. Wstał z ławki w parku, szukając po kieszeniach klucza od bramy. Małe dziewczynki, które grały w klasy na ścieżce, zerkały na niego z lękiem, gdy szedł do wyjścia.

Zamki. Właśnie takie jest to przeklęte miasto, pomyślał, wyciągając klucz: same zamki, rzędy, skupiska, grupy zamków na brzegu wszystkich drzwi i kieszenie przytłoczone kluczami jak dusza grzechami. Niekończące się otwieranie i zamykanie drzwi. Pchnął ciężką bramę, rozwierając oba jej skrzydła, jakby to były drzwi więzienia. Na słupku wzniesionym z czerwonego kamienia i utrzymanym w stylu rustykalnym wisiała tablica, a na niej widniał napis: „Mouse Drinkwater Stone 1900”. Od bramy biegła ulica, po której obu stronach stał nieprzerwany rząd kamienic. Spowita dymem i hałaśliwa, ginęła gdzieś na horyzoncie pomiędzy niewyraźnymi zarysami zamków, świadczących o dawnej potędze.

Ruszył przed siebie. Ludzie mijali go w pośpiechu — mieli dokąd zdążać — on zaś kroczył powoli i bez celu. Z bocznej ulicy wyszła w aleję Sylvie, niosąc pod pachą paczkę i stawiając szybkie kroki. Oddalała się od niego.

Wydawała się mała i samotna, ale zarazem pewna siebie w tym szalonym mieście, które było jej królestwem. I jego. Widział jej oddalające się plecy. Zostawał w tyle. Ale przynajmniej teraz podążał wreszcie we właściwym kierunku. Otworzył usta i przypomniał sobie jej imię. Miał je cały czas na końcu języka.

— Sylvie — zawołał.

Całkiem blisko

Usłyszała go, miała wrażenie że ktoś zawołał dobrze znane imię. Zwolniła kroku i odwróciła się nieznacznie. To było imię, które coś jej przypominało. Czy to ptak zaćwierkał, przywołując samiczkę? Spojrzała w górę na liście skąpane w słońcu. A może wiewiórka zwoływała swych przyjaciół i krewnych? Jedna z nich pędziła właśnie i zastygła nagle na moment na gruzłowatych korzeniach dębu, a potem odwróciła się i spojrzała na nią. Dziewczyna szła dalej pod baldachimem wysokich drzew, mała, samotna, ale pewna siebie. Bose stopy śmigały szybko pomiędzy kwiatami.