Szła szybko, bo miała daleką drogę do przebycia. Skrzydła, które jej wyrosły, nie były prawdziwymi skrzydłami, ale jednak ją niosły. Nie przystawała, żeby się zabawić, chociaż kuszono ją przyjemnościami, a wiele stworzonek zachęcało do pozostania. „Później, później” — mówiła wszystkim i spieszyła dalej ścieżką, która rozwijała się przed nią dzień po dniu i noc po nocy.
On przyjdzie, pomyślała, wiem o tym, zjawi się na pewno. Może nie będzie mnie pamiętał, ale przypomnę mu, zrozumie. Pod pachą niosła podarunek dla niego, który wybrała po długim namyśle. Trzymała go mocno i nie pozwalała, by ktokolwiek ją wyręczył, chociaż wielu oferowało jej pomoc.
A jeśli go tam nie będzie?
Nie, na pewno będzie, żaden bankiet nie miałby dla niej znaczenia, gdyby jego tam zabrakło, a przecież obiecano jej, że odbędzie się bankiet. Wszyscy się na nim zjawią i on na pewno też. Tak! Najlepsze miejsce, najsmakowitsze kąski, będzie go sama karmiła tylko po to, żeby móc patrzeć na jego twarz. Będzie taki zdziwiony! Czy się zmienił? Na pewno, ale ona go pozna. Nie miała co do tego wątpliwości.
Noc ją prześcignęła. Wzeszedł księżyc, już prawie w pełni, i mrugał do niej: przyjęcie! Gdzie właściwie jest? Przystanęła i wsłuchała się w mowę lasu. Blisko, blisko. Nie znała tego miejsca, a to był znak. Nie chciała iść dalej, nie mając pewnych wskazówek. Jej zaproszenie było jasno sformułowane i nie musiała się nikim przejmować, ale… Wdrapała się na sam wierzchołek wysokiego drzewa i rozejrzała po okolicy oblanej światłem księżyca.
Stała na skraju lasu. Nocny wietrzyk poruszał delikatnie liśćmi drzewa. W oddali, a może blisko, w każdym razie za dachami miasta i wieżą otuloną blaskiem księżyca, ujrzała dom: dom rzęsiście oświetlony, wszystkie jego okna były jasne. Znajdowała się całkiem blisko.
Zróbcie miejsce, zróbcie miejsce
Tej nocy pani Underhill obrzuciła ostatnim spojrzeniem ciemny i czysty dom, stwierdzając, że wszystko jest jak należy. Wyszła na dwór i popatrzyła na tarczę księżyca. Wyjęła z przepastnej kieszeni żelazny klucz, po czym zamknęła drzwi i wsunęła go pod wycieraczkę.
Zróbcie miejsce, zróbcie miejsce, pomyślała, zróbcie miejsce. Teraz wszystko należało do nich. Bankiet został przygotowany, wszystkie miejsca czekały. Wyglądało to bardzo pięknie i niemal żałowała, że nie weźmie w nim udziału. Ale teraz, kiedy przybył stary król, który zasiądzie na wysokim tronie (nie wiedziała dokładnie, kiedy to nastąpi), nie pozostało jej nic więcej do zrobienia.
Kiedy człowiek znany jako Russell Eigenblick wreszcie się zjawił, zadał jej tylko jedno pytanie, i to ledwo zsiadł z konia:
— Dlaczego?
— Dlaczego, na miłość boską — powiedziała pani Underhill. — Dlaczego, dlaczego. Dlaczego na świecie potrzebne są trzy płcie, kiedy jedna nic nie daje? Dlaczego istnieją dwadzieścia cztery rodzaje snów, a nie dwadzieścia pięć? Dlaczego zawsze jest parzysta liczba biedronek na świecie, dlaczego jest nieparzysta liczba widzialnych gwiazd? Drzwi trzeba otworzyć, szczeliny rozepchnąć siłą, potrzebny był klin i ty spełniłeś tę rolę. Musi zapanować zima, żeby mogła nadejść wiosna. Ty byłeś zimą. Dlaczego? Dlaczego świat jest taki, jaki jest, a nie inny? Gdybyś znał odpowiedź, nie stałbyś tu i nie zadawał tego pytania. Uspokój się. Masz swoje szaty i koronę? Czy wszystko jest tak, jak lubisz, przynajmniej z grubsza? Rządź mądrze i dobrze. Wiem, że będziesz rządził długo. Pozdrów ich ode mnie, kiedy przybędą złożyć ci hołd jesienią. I, proszę, nie zadawaj im trudnych pytań. Mają już tego dość. Przez te wszystkie lata musieli znaleźć odpowiedzi na wiele takich problemów.
Czy to wszystko? Rozejrzała się wokół siebie. Była już spakowana. Jej niesamowite kufry i kosze zostały wysłane wcześniej razem z tymi silnymi i młodymi, którzy wyruszyli jako pierwsi. Czy zostawiła klucz? Tak, pod wycieraczką. Dopiero co. Ale z niej zapominalska. Czy to wszystko?
Ach, pomyślała, pozostała jeszcze jedna sprawa do załatwienia.
Chodź z nami albo zostań
— Wyruszamy — powiedziała, kiedy bladym świtem stanęła na wysuniętej skale nad stawem w lesie. Pieśń wodospadu rozbrzmiewała nieprzerwanie. Światło księżyca załamywało się na powierzchni wody, a młode listki i kwiaty, niesione z prądem, kotłowały się w jej wirach. Wielki, biały pstrąg o różowych oczach i ciele, na którym nie widniała ani jedna plamka czy pasek, wypłynął niespiesznie na powierzchnię, usłyszawszy słowa pani Underhill.
— Wyruszacie? — powtórzył.
— Możesz iść z nami albo zostać — oznajmiła pani Underhill. — Tak długo tkwiłeś po tej stronie Opowieści, że decyzja należy teraz do ciebie.
Pstrąg nic nie odrzekł, niewymownie zatrwożony. W końcu pani Underhill, zniecierpliwiona smutnym spojrzeniem jego wytrzeszczonych oczu, zapytała ostro:
— No więc?
— Zostaję — powiedział szybko.
— Bardzo dobrze — stwierdziła pani Underhill, która byłaby zdziwiona, gdyby odpowiedział inaczej. — Wkrótce — dodała — przybędzie tu młoda dziewczyna (właściwie jest teraz starszą panią, ale nieważne, ty znałeś dziewczynę). Zajrzy w głąb stawu. To będzie ta, na którą tak długo czekałeś, i nie zmyli jej twoja postać. Zajrzy w głąb stawu i wypowie słowa, dzięki którym będziesz wolny.
— Naprawdę? — spytał Dziadek Pstrąg.
— Tak.
— Dlaczego?
— Na miłość boską, ty stary głupcze — powiedziała pani Underhill i z taką siłą uderzyła laską w skałę, na której stała, że drobinki granitu posypały się do wody i wzburzyły jej powierzchnię. — Ponieważ historia się kończy.
— Och — westchnął Dziadek Pstrąg. — Kończy się?
— Tak. Kończy się.
— Czy nie mogłoby zostać tak, jak jest? — zapytał.
Pochyliła się, patrząc na ciemny, srebrzysty kształt w wodzie.
— Tak jak jest? — powtórzyła.
— Tak — odparła ryba. — Przyzwyczaiłem się. Wcale nie pamiętam tej dziewczyny.
— Nie — odparła pani Underhill po namyśle. — Nie, nie może tak zostać. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. — Wyprostowała się. — Umowa jest umową — oświadczyła, odwracając się. — Nie mam z tym nic wspólnego.
Dziadek Pstrąg odpłynął do ukrytych jam porośniętych wodorostami. W głębi serca bardzo się lękał. Wspomnienia, wbrew jego woli, powracały szybko. Ona, ale która ona to będzie? I czy nie mógłby ukryć się przed nią, gdy przybędzie tu po to, by wypowiedzieć słowa, jedyne słowa, które poruszą jego zimne serce (zamknąłby oczy, żeby nie dopuścić do siebie tej wiedzy, gdyby tylko miał powieki)? A jednak nie mógł odejść. Nadeszło lato, przynosząc bogactwo pożywienia. Wzburzone potoki niesione przez wiosnę zasiliły jego staw i stał się on znowu dobrze znanym schronieniem. Nie odejdzie. Podniecony, poruszył płetwami, czując, że jego cienką skórę przebiegają dreszcze, jakich nie zaznał od dawna. Skrył się głębiej w swojej jamie, mając nadzieję, że jest dość głęboka, żeby się w niej schować, a jednocześnie wątpiąc w to.
— Już czas — powiedziała pani Underhill, kiedy wstał świt.
— Już czas — powtórzyły zgodnym chórem jej liczne dzieci, znajdujące się blisko i daleko. Te, które były blisko, zgromadziły się wokół niej.
Położyła dłoń na czole i obserwowała tych, którzy już wyruszyli: karawany ciągnęły się doliną w stronę świtu, niknąc na horyzoncie. Pan Woods wziął ją pod ramię.