— Ale — powiedziała bezradnie — ten dzień jest zbyt piękny, to po prostu taki piękny dzień…
Podeszła do ciężkich zasłon, które nie wpuszczały światła dziennego, i odsunęła je. Słońce ją niemal oślepiło, ale pomimo to zobaczyła wielu ludzi w ogrodzie, zgromadzonych wokół kamiennego stolika pod bukiem. Niektórzy zadarli głowy. Dziecko zastukało od zewnątrz w okno, chcąc, żeby je wpuściła. Sophie otworzyła okno, a Smoky przyglądał się tej scenie, nie wstając z fotela. Lilac przeskoczyła przez parapet, zerknęła na splecione ręce Smoky’ego i zapytała:
— O co chodzi?
— Och, dzięki ci za to — powiedziała Sophie, a uczucie ulgi aż ją osłabiło. — Dobrze, że jesteś.
— Kto to jest? — spytał Smoky.
Sophie zawahała się, ale tylko przez moment. Były kłamstwa i kłamstwa.
— To twoja córka — oznajmiła. — Twoja córka Lilac.
Kraina zwana Opowieścią
— Dobrze — Smoky zaprzestał oporu i rozrzucił ręce jak człowiek, którego przyszli aresztować. — Dobrze, dobrze.
— Och, świetnie — ucieszyła się Sophie. — Och, Smoky.
— Będzie wesoło — zapewniała Lilac. — Zobaczysz. Sam się zdziwisz.
Został ostatecznie pokonany, ale należało się tego spodziewać. Nie miał przecież przeciwko nim żadnych argumentów. Potrafili doprowadzić nawet do tego, żeby dawno zaginiona córka stanęła przed nim i prosiła go; żeby przypomniała o danym kiedyś słowie. Nie wierzył, by Lilac potrzebowała ojcowskiej opieki. Przypuszczał, że nie potrzebowała absolutnie nikogo i niczego, ale nie mógł złamać obietnicy, że się nią zaopiekuje.
— Dobrze — powtórzył, usiłując nie patrzeć na rozradowaną twarz Sophie. Przeszedł po bibliotece i pozapalał wszystkie lampy.
— Ale pospiesz się — popędziła go Sophie. — Żeby nie zapadła noc.
— Pospiesz się — powtórzyła Lilac, ciągnąc go za rękę.
— Poczekajcie chwileczkę. Muszę zabrać parę rzeczy.
— Och, Smoky! — zawołała Sophie, tupiąc nogą.
— Spokojnie — powiedział. — Wstrzymajcie się.
Wyszedł do holu i pozapalał lampy i kinkiety, po czym ruszył na górę, a Sophie deptała mu po piętach. Obszedł po kolei wszystkie sypialnie na piętrze, zapalając światło, rozglądając się, a Sophie stała niecierpliwie za jego plecami.
Wyjrzał przez okno i zobaczył w dole tłum ludzi. Popołudnie miało się ku końcowi. Lilac zadarła głowę i machała mu dłonią.
— Okay, okay — zamruczał. — Dobrze.
Kiedy znalazł się w pokoju swoim i Alice, pozapalał wszystkie lampy i stał tam przez chwilę, ciężko oddychając i tłumiąc gniew. Co, u diabła, trzeba zabrać w taką podróż?
— Smoky… — powiedziała Sophie od drzwi.
— Cicho, Sophie — przerwał jej i wysunął szuflady.
Czysta koszula, zmiana bielizny. Poncho, na wypadek deszczu. Zapałki i nóż. Mały scyzoryk z nocnego stolika. Metamorfozy. Tak.
W co to wszystko włożyć? Uświadomił sobie, że już od tak wielu lat nigdzie się z tego domu nie ruszał, iż nie ma nawet walizki. Gdzieś w piwnicy albo na strychu leży pewnie plecak, z którym przybył do Edgewood, ale nie miał pojęcia, w którym dokładnie miejscu należałoby go szukać. Otworzył na oścież drzwi od szafy. W pokoju stało z pół tuzina szaf z drewna cedrowego, a rzeczy jego i Alice i tak nigdy nie były w stanie zapełnić całej tej przestrzeni. Pociągnął za sznurek od lampki, jego fosforyzujące końcówki przypominały robaczki świętojańskie. Kątem oka dostrzegł swój kremowy garnitur ślubny od Trumana. Pod nim, w kącie… tak, może to się nada, ciekawe, że stare rzeczy tkwią gdzieś w zakamarkach szafy, nie miał pojęcia, że to tu jest. Wyciągnął torbę podróżną. Była to stara, nadgryziona przez myszy torba podróżna ze skórzanymi uchwytami.
Smoky otworzył ją i zajrzał do jej ciemnego wnętrza, poddając się dziwnym przeczuciom, a może przelotnym wspomnieniom. Torba była pusta. Uderzył go w nozdrza stęchły zapach, przypominający woń zeschłych liści albo starych koronek, albo ziemi pod kamieniem, którego nikt nigdy nie podnosił.
— To się nadaje — powiedział miękko. — To się chyba nadaje.
Włożył do torby swoje rzeczy. Zniknęły niemal w jej przepastnym wnętrzu. Co jeszcze powinien zabrać?
Zastanawiał się nad tym, trzymając otwartą torbę: może naszyjnik albo kapelusz ciężki jak korona, może dubeltówkę, termos herbaty z rumem, płatek śniegu, książkę o domach, książkę o gwiazdach, obrączkę. Stanął mu w pamięci obraz drogi między Meadowbrook i Highland. Wizja była tak żywa i konkretna, że ugodziło go to jak cios sztyletem. Zobaczył wyraźnie Daily Alice, tak jak wyglądała tamtego dnia, wtedy, kiedy odbywali podróż poślubną, dnia, kiedy zabłądził w lasach. Słyszał jak mówi: „Chronione”. Zamknął torbę.
— Dobrze — powiedział. Schwycił skórzany uchwyt. Torba była ciężka, ale dźwigał ją z łatwością, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Odnosił wrażenie, że bez tego obciążenia nie byłby w stanie utrzymać równowagi, nie potrafiłby nawet chodzić.
— Gotowy? — spytała Sophie od drzwi.
— Gotowy — potwierdził. — Chyba.
Zeszli razem na dół. Smoky przystanął jeszcze w holu, żeby przycisnąć kremowe włączniki światła. Zapłonęły lampy w holu, na werandach i w piwnicy. Potem wyszli na dwór. Aaach, wszyscy zgromadzeni jednocześnie wydali głębokie westchnienie. Lilac przywołała ludzi, którzy tłoczyli się w parku, w ogrodzie i na werandach oraz klombach, przed front domu. Stanęli naprzeciw drewnianej werandy, przy której kończyła się zachwaszczona aleja. Jej początek wyznaczały kamienne kolumny przy bramie, zwieńczone kulkami szarych, kamiennych pomarańcz.
— Cześć, cześć — powiedział Smoky.
Jego córki: Tacey, Lily i Lucy, oraz ich dzieci podeszły do niego, uśmiechając się. Wszyscy wstali i popatrzyli po sobie. Tylko Marge Juniper nie ruszyła się ze swojego miejsca na schodach werandy. Nie chciała wstawać, jeśli nie było to konieczne, ponieważ nadal nie wiedziała, jak daleka droga ją czeka. Sophie spytała Lilac:
— Poprowadzisz nas?
— Tylko kawałeczek — odparła dziewczynka. Stała w środku zgromadzenia, zadowolona, ale też nieco zalękniona, nie była bowiem pewna, czy wszyscy dotrwają do końca i miała za mało palców, żeby ich policzyć. — Przez część drogi.
— Czy pójdziemy tamtędy? — zapytała Sophie, wskazując na kamienne kolumny przy bramie.
Wszyscy się odwrócili i spojrzeli w stronę, którą wskazywała. Zacykały pierwsze świerszcze. Jerzyki przecinały powietrze, którego błękitna barwa zaczęła przybierać zielonkawy odcień. Oddech stygnącej ziemi sprawiał, że droga za bramą była spowita mgiełką. Smoky zastanawiał się, czy to właśnie w chwili, gdy po raz pierwszy skręcił przy tych kamiennych kolumnach, padł na niego urok, który odtąd już zawsze miał go w swej mocy. Ręka, w której trzymał torbę, zaczynała mrowić, ale Smoky nie odebrał ostrzegawczego sygnału.
— Jak to daleko, jak to daleko? — pytali Bud i Blossom, trzymając się za ręce.
Czy to było owego dnia? Wtedy gdy przybył do Edgewood, żeby już nigdy go nie opuścić? A może stało się to wcześniej lub później? W gruncie rzeczy nie chodziło przecież o to, żeby dowiedzieć się, kiedy dokładnie po raz pierwszy padł na niego urok lub kiedy poddał się nieświadomie temu czarowi, ponieważ zdarzało się to niejeden raz. Urok padał na niego kilkakrotnie, zaklęcia następowały jedno po drugim, w zgodzie ze swym własnym porządkiem. Każde jedno wywoływało następne i żadnego nie można było cofnąć. Nawet sama próba rozwikłania tej łamigłówki dawała sposobność do kolejnego zaklęcia. Ale koniec końców nie stanowiły one łańcucha przyczynowo-skutkowego, lecz tylko serię odsłon. Przypominały raczej chińskie pudełko, w którym każdy element znajduje się w innym elemencie i powiększają się one z każdym następnym krokiem. To jeszcze nie był koniec. Właśnie miał wkroczyć do następnego ciągu pudełek: nieskończonych, lejkowatych, pochłaniających. Zatrwożony perspektywą nieprzerwanych zmian, Smoky cieszył się tym, że przynajmniej niektóre rzeczy stanowią pewnik: wśród nich na pierwszym miejscu stawiał miłość Alice. To właśnie ku niej zmierzał, tylko miłość Alice mogła go skłonić do podjęcia tej podróży. Czuł, że pozostawia ją za sobą, a jednocześnie niesie w swym sercu.