— Pies będzie na nas czekać — powiedziała Sophie, biorąc go za rękę. — I przeprawimy się przez rzekę.
Coś drgnęło w sercu Smoky’ego, kiedy schodził z werandy: przeczucie lub znak objawienia.
Wszyscy ruszyli ku bramie, dźwigając torby i dobytek, rozmawiając przyciszonymi głosami. Ale Smoky przystanął, uświadomiwszy sobie, że nie wyjdzie na zewnątrz tą samą drogą, którą tu wszedł. Po prostu nie może wyjść przez tę bramę. Zbyt wiele padło zaklęć. Brama nie była już tą samą bramą i on też się zmienił.
— Długa droga — powiedziała Lilac, ciągnąc matkę za rękę.
— Długa, bardzo długa droga przed nami.
Mijali Smoky’ego, trzymając się za ręce, dźwigając pakunki, ale on nie ruszał się z miejsca. Był gotów rozpocząć podróż, lecz nie zrobił ani jednego kroku.
W dniu ślubu on i Daily Alice spacerowali pomiędzy gośćmi, którzy rozsiedli się na trawie. Wielu wręczało im podarunki i wszyscy mówili: dziękuję. „Dziękuję”, bo naprawdę chciał podjąć to zadanie, nie przeciwstawiać się tokowi wydarzeń, przeżyć życie w taki sposób, jak pragnęli ci, w których istnienie nigdy za bardzo nie wierzył. Chciał ofiarować samego siebie po to, by doprowadzić do zakończenia Opowieści, w której nie odgrywał żadnej roli. I tak też uczynił i nadal tego pragnął, jednak nie było powodu, żeby mu za to podziękować. Może nie zdawali sobie z tego sprawy, lecz on doskonale rozumiał, iż Daily Alice stanęłaby przy jego boku owego dnia i poślubiła go niezależnie od tego, czy wybrali go dla niej, czy też nie. Postąpiłaby wbrew ich woli, żeby być z nim. Nie miał co do tego wątpliwości.
Wyprowadził ich w pole. Nieważne, co się teraz stanie: czy dotrze do miejsca, do którego wyruszali, czy też nie, czy uda się z nimi, czy zostanie w tyle, on już i tak ma swoją opowieść. Ma ją w rękach. Niech się skończy, i tak nie mogą mu jej zabrać. Nie mógł pójść tam, dokąd zmierzają pozostali, ale to nie miało znaczenia, był tam bowiem przez cały czas. I dokąd w takim razie wszyscy oni zdążają?
— Och, rozumiem — powiedział, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust.
Małe drgnienie zapoczątkowało w jego sercu dziwny proces, który się pogłębiał. Czuł, że jego serce otwiera się coraz bardziej, że przepływają przez nie wielkie podmuchy wieczornego powietrza, jerzyki, pszczoły i malwy. Bolało tak, że już nie odczuwał bólu. Jego serce wchłonęło Sophie i córki, i również syna Auberona oraz wielu zmarłych. Wiedział, jaki będzie koniec Opowieści i kto się tam znajdzie.
— Twarzą w twarz — powiedziała Marge Juniper, mijając go. — Twarzą w twarz. — Ale Smoky słyszał jedynie wiatr objawienia szalejący w jego duszy. Tym razem nie uda mu się przed nim uciec. Dojrzał Lilac w obłoku błękitnej mgiełki. Dziewczynka odwróciła się i obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. Poznał po wyrazie jej twarzy, że się nie myli.
Opowieść była już skończona. I właśnie do tego miejsca podróżowali. Wystarczy jeden krok, żeby się tam znaleźć. Właściwie już tam byli.
— Z powrotem tam — usiłował powiedzieć, nie będąc w stanie odwrócić się we właściwą stronę, z powrotem tam, z powrotem w miejscu, w którym czekał oświetlony dom, park i werandy, ogród otoczony murem i aleja wiodąca do niekończących się lądów, drzwi do słońca. Gdyby tylko mógł się teraz odwrócić (ale nie mógł, nie miało to znaczenia, ale nie mógł), to odkryłby, że znajduje się naprzeciw letniego domku, a na balkonie stoi Alice i pozdrawia go, zsuwając z ramion brązową suknię i ukazując swą nagość przyćmioną cieniem liści. Daily Alice — jego oblubienica, wybranka serca, bogini krainy, którą zostawili za sobą, na której granicy stali, krainy zwanej Opowieścią. Gdyby tylko był w stanie dotrzeć do tych kolumn przy bramie (ale nigdy mu się to nie uda), odkryłby, że skręca w aleję w dniu świętego Jana, podczas gdy pszczoły bzykają wśród malw, a stara kobieta siedzi na werandzie, pochylona nad rozłożonymi kartami.
Stypa
Sylvie szła w stronę domu, który ujrzała z wierzchołka drzewa, a nad jej głową lśnił olbrzymi, nabrzmiały księżyc w pełni. Im bardziej zbliżała się do tego domu, tym bardziej zdawał się on oddalać. Musiała pokonać kamienne ogrodzenie i przejść przez bukowy las. Następnie przeprawić się przez strumień czy raczej wielką rzekę, płynącą wartko i połyskującą złotym światłem księżyca. Przez długą chwilę Sylvie siedziała na brzegu rzeki, aż wreszcie postanowiła zrobić łódkę z kory. Szeroki liść zastępował żagiel, a niteczki pajęczyny i łupiny żołędzi służyły do czerpania wody. W końcu Sylvie udało się przybić do drugiego brzegu, chociaż niewiele brakowało, a pochłonęłaby ją ciemna otchłań wzburzonej rzeki. Gdy zeszła na ląd, jej oczom ukazał się kamienny dom, olbrzymi jak katedra. Ciemne cisy, które go otaczały, zdawały się wskazywać w jej kierunku, werandy podparte kamiennymi kolumienkami nie zachęcały do wejścia. A Auberon zawsze opowiadał, że to radosny dom!
W chwili gdy pomyślała, że chyba nigdy nie dojdzie do domu, a jeśli nawet dojdzie, to będzie taką drobinką, że wpadnie pomiędzy szczeliny w chodniku, przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Oprócz szmeru chrząszczy i pisku kozodojów dobiegła jej uszu ponura, ale jednocześnie radosna i uroczysta muzyka. Ruszyła w stronę, skąd dochodziły dźwięki. Muzyka nie stawała się głośniejsza, lecz jakby nabierała głębi. W puszystym poszyciu rozbłysły światła procesji, która otoczyła Sylvie, ale możliwe, że były to tylko robaczki świętojańskie i nocne kwiaty, tworzące jakby pochód, w którym sama kroczyła. Zdziwiona, z sercem przepełnionym muzyką, podeszła do miejsca, w którym zbiegały się światła. Przeszła przez portal, a niektórzy podnieśli wzrok, żeby zobaczyć jej wejście. Stawiała stopy wśród uśpionych kwiatów alei wiodącej do miejsca, w którym zgromadziło się już wielu, a następni nadciągali nieprzerwanym strumieniem. Pod kwitnącym drzewem stał stół przykryty białym obrusem. Ustawiono na nim liczne nakrycia, a jedno w samym środku przeznaczono dla niej. Tylko że to nie był bankiet, nie taki bankiet, jak myślała. To była stypa.
Onieśmielona i zasmucona na równi z tymi, którzy opłakiwali czyjąś śmierć, stała przez długą chwilę nieruchomo. Pod pachą trzymała mocno prezent dla Auberona i wsłuchiwała się w ciche odgłosy rozmów. Wtem na końcu stołu ktoś się odwrócił, a jego czarny kapelusz opadł do tyłu. Gdy ją ujrzał, pokazał w uśmiechu białe zęby. Podniósł w jej stronę filiżankę i pomachał dłonią na powitanie. Uradowana jego widokiem bardziej, niż mogła przypuszczać, przeciskała się przez ciżbę. Wiele par oczu zwróciło się na nią. Wreszcie uścisnęła go, a łzy uwięzły jej w gardle.
— Hej — wykrztusiła — Hej.
— Hej — powiedział George. — Teraz są już wszyscy.