Выбрать главу

Nie wypuszczając go z objęć, rozejrzała się wśród tłumu biesiadników: przybyły całe tuziny. Wszyscy uśmiechali się albo płakali, albo sączyli napoje z filiżanek. Jedni mieli na głowach korony, inni byli okryci futrami lub piórami (bocian, lub stworzenie bardzo podobne do niego, zanurzał swój długi dziób w wysokiej filiżance, zerkając z obawą na szczerzącego zęby lisa, który siedział obok niego). Znalazło się tam miejsce dla wszystkich.

— Kim są ci ludzie? — zapytała Sylvie.

— Rodziną — odparł George.

— A kto umarł? — wyszeptała.

— Jego ojciec — wyjaśnił George i wskazał na człowieka, który siedział przygarbiony, trzymając przy twarzy chusteczkę. W jego włosach tkwił liść. Człowiek odwrócił się nieco, głęboko wzdychając. Trzy kobiety, które mu towarzyszyły, wpatrywały się w Sylvie i uśmiechały tak, jak gdyby ją znały. Po chwili zwróciły go twarzą w jej stronę.

— Auberon — powiedziała Sylvie.

Wszyscy obserwowali ich spotkanie. Sylvie nie potrafiła nic powiedzieć, a na twarzy Auberona lśniły jeszcze łzy żalu i jemu również brakowało słów, więc wzięli się tylko za ręce. Aaach, wyrwało się z wielu piersi. Muzyka zmieniła się, Sylvie uśmiechnęła się, a oni odwzajemnili jej uśmiech. Ktoś przyozdobił głowę dziewczyny białym, pachnącym kwieciem z drzewa świętojańskiego zwieszającego się nad stołem, po czym ukoronował tak samo Auberona. Wzniesiono toasty, radosny gwar mieszał się z dźwiękami muzyki. Brązową ręką, na której widniał pierścionek, Sylvie starła łzy z twarzy swego księcia.

Księżyc pożeglował w stronę świtu, a stypa przerodziła się w gwarne przyjęcie weselne. Ludzie ruszali w tany albo siedzieli, jedząc i popijając.

— Wiedziałam, że tu będziesz — powiedziała Sylvie. — Wiedziałam.

Prawdziwy podarunek

Ponieważ Auberon miał całkowitą pewność, że Sylvie jest tu teraz z nim, zapomniał o tym, iż do niedawna nie wiedział jeszcze, czy ją tu spotka.

— Ja też byłem tego pewien — powiedział. — Ale… — dodał — dlaczego jakiś czas temu… — nie miał pojęcia, jak dawno to było: kilka godzin temu czy może wieki całe — nie zatrzymałaś się i nie odwróciłaś, kiedy zawołałem cię po imieniu?

— Naprawdę wołałeś mnie po imieniu?

— Tak. Widziałem cię. Oddalałaś się. Zawołałem: „Sylvie!

— Sylvie? — Popatrzyła na niego ze zdziwieniem i rozbawieniem. — Ach, Sylvie — powiedziała wreszcie. — No tak, zapomniałam. To było tak dawno temu. Oni nigdy mnie tak nie nazywają. Nigdy.

— A jak cię nazywają?

— Inaczej — odrzekła. — Używają przezwiska, które miałam w dzieciństwie.

— Jakiego?

Powiedziała mu.

— Och — wyszeptał. — Och.

Roześmiała się, widząc jego minę. Nalała do filiżanki pieniącego się napoju i podała mu naczynie. Wypił posłusznie.

— Posłuchaj — powiedziała. — Chcę usłyszeć o wszystkich twoich przygodach. O wszystkich. Chcesz wiedzieć, co działo się ze mną?

Wszystko, pomyślał. Po wypiciu miodowego likieru Auberon zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło się z nią dziać, jak gdyby wszystko miało się dopiero wydarzyć, a on miał w tym uczestniczyć. Czy ona tam była? Czy była w tym królestwie, w ich królestwie, przez cały czas? Czy on tam był? Jakie miał przygody? Wszystkie zniknęły, stały się pomieszanymi strzępkami, w chwili gdy o nich pomyślał. Były tak niewyraźne i nierealne jak ponura przyszłość, w momencie gdy stawała przed nim otworem jak sławiona w legendach przeszłość.

— Powinienem był wiedzieć — powiedział ze śmiechem. — Powinienem był wiedzieć.

— Tak — zgodziła się. — To początek. Zobaczysz.

To nie była jedna historia, ale tysiąc historii, tak trudnych do zakończenia jak do rozpoczęcia. Roześmiani tancerze rozdzielili ich. Nie odrywał od niej wzroku, wiele rąk wyciągało się do Sylvie, liczne stworzenia kręciły się u jej stóp, a ona uśmiechała się serdecznie do wszystkich. Pił, rozpalony, a stopy aż rwały mu się do tańca w rytm starej melodii. Czy może jeszcze — pomyślał, patrząc na nią — sprawić mi ból? Dotknął podarunku, który w czasie biesiady umieściła na jego skroniach: były to dwa piękne, szerokie, ostre i wspaniale skręcone rogi, ciężkie i wyzywające jak korona.

Pomyślał o sobie i Sylvie. Miłość nie była łaskawa, nie zawsze, raczej wypalająca. Wypalała dobroć tak samo jak żal. Byli teraz jak dzieci, które zdobyły władzę, ale kiedyś dorosną. Ich kłótnie przysłonią księżyc i obudzą przerażające, dzikie żywioły, jesienne burze. Tak, tak się stanie, już tak się działo, to nie miało znaczenia.

To nie ma znaczenia, to nie ma znaczenia. Jej ciotka była czarownicą, ale jego siostry królowały w ciemnościach i przestworzach. Ich podarunki już kiedyś pomogły i jeszcze nieraz pomogą. Odziedziczył po ojcu słabość niewiary, ale mógł wziąć siłę od matki.

Nagle, jakby odwracał strony niekończącego się zbioru powieści, który przeczytał już dawno temu, ujrzał tysiące jej dzieci, całe ich pokolenia, większość z nich jego. Straci ich ślad, spotka je ponownie, ale będą mu obce, będzie je kochał, będzie kłamał, walczył z nimi, zapominał o nich. Tak! Chcąc opisać ich historie i historie, które dały im początek, kronikarze stępią mnóstwo piór. Nudne, błyskotliwe lub smutne wspomnienia wyczynów, balów, przywdziewanych masek, klątw, którymi się obrzucano, i jej pocałunku, który udaremnił te klątwy, historie ich długiej rozłąki, jej zniknięć i przebrań (starowina, zamek, ptak: przewidział lub pamiętał wiele z nich, ale nie wszystkie), ponownych spotkań i czułego bądź lubieżnego połączenia. To będzie spektakl dla wszystkich, trwający bez końca. Roześmiał się pełną piersią, pojmując, że tak właśnie będzie. Przecież miał dar do tego, prawdziwy dar.

— Widzisz? — powiedziało czarne drzewo świętojańskie, zwieszające się nad stołem biesiadnym, drzewo, z którego zerwano kwiecie zdobiące głowę Auberona zwieńczoną rogami.

— Widzisz? Tylko odważni zasługują na niewiastę.

Jest blisko, tuż-tuż

Tancerze wirowali wokół księcia i księżniczki, zakreślając szeroki krąg na zroszonej trawie. Gdy zbliżał się świt, robaczki świętojańskie zaczęły zataczać wielkie koła, latając posłusznie za palcem Lilac, którym dziewczynka wodziła w ciemnościach. Aaach, westchnęli wszyscy goście.

— To dopiero początek — powiedziała Lilac do matki. — Widzisz? Tak, jak ci mówiłam.

— Tak, ale Lilac — rzekła Sophie — okłamałaś mnie. To, co mówiłaś o traktacie pokojowym i spotkaniu z nimi twarzą w twarz, to była nieprawda.

Opierając łokieć na zaśmieconym stole, a policzek wspierając na dłoni, Lilac uśmiechnęła się do matki.

— Naprawdę? — spytała takim tonem, jakby nie mogła sobie tego przypomnieć.

— W żywe oczy — powtórzyła Sophie, spoglądając na biesiadników. Jak wielu gości przybyło? Policzyłaby ich, ale tak się kręcili, niknęli w skrzących się ciemnościach. Pomyślała, że niektórzy przybyli tu nieproszeni, na przykład ten lis, ten ponury bocian, na pewno ten niezręczny jelonek, który sunął niezdarnie pomiędzy przewróconymi filiżankami, wystawiając czarne rożki. Tak czy owak nie musiała liczyć, żeby dowiedzieć się, ilu ich było. Tylko… — A gdzie jest Alice? — spytała. — Alice powinna tu być.

Jest blisko, tuż-tuż — zaszeptał wietrzyk, przepływając między gośćmi.

Sophie zasmuciła się żałobą Alice. Muzyka znowu zmieniła ton, towarzystwo ogarnął posępny nastrój.