— Zawołajcie drozda, rudzika i strzyżyka — powiedziało drzewo świętojańskie, zrzucając białe płatki jak łzy na stół biesiadny.
Zefirki zamieniły się w poranne podmuchy i rozwiały dźwięki muzyki.
— Nasza uczta skończona — oznajmiło drzewo świętojańskie.
Alice odsunęła białą dłonią smutny księżyc, jakby był tylko chmurką, i niebo przybrało błękitny kolor. Jelonek spadł ze stołu, biedronka odfrunęła do domu, robaczki świętojańskie zgasiły swoje latarnie, filiżanki i naczynia posypały się ze stołu jak liście z drzew, pierzchając przed nadchodzącym dniem. Alice wracająca z pogrzebu — nikt oprócz niej nie wiedział, gdzie odbyła się uroczystość — wkroczyła między nich jak nagły brzask, a jej łzy były niczym wonna, poranna rosa. Przełykali łzy i byli zdumieni jej obecnością. Zaczynali zbierać się do odejścia, ale nikt nie powiedziałby potem, że nie obdarowała go uśmiechem i nie uszczęśliwiła błogosławieństwem, kiedy się żegnali. Wzdychali, ziewali, po czym brali się za ręce i w parach lub trójkami odchodzili tam, dokąd ich wysyłała: w góry, na pola, do strumieni, lasów, do czterech żywiołów ziemi, do ich nowo stworzonego królestwa.
Następnie Alice poszła tam sama, mijając miejsce, gdzie na wilgotnej ziemi został zakreślony ślad ich tanecznego kręgu, a jej spódnica zgarniała wilgoć z połyskującej trawy. Pomyślała, że gdyby tylko mogła, to zatrzymałaby dla niego ten letni dzień, ten jeden jedyny dzień. Ale on nie chciałby, żeby tak postąpiła, a poza tym nie była w stanie tego zrobić. Mogła jednak uczynić z tego dnia dzień jej rocznicy, pełen wspaniałego blasku. Będzie to poranek tak nowy, popołudnie tak nieskończone, że cały świat zapamięta je na wieki.
Kiedyś dawno temu
Blask lamp, które Smoky zostawił zapalone, zbladł tego dnia całkowicie. W nocy rozbłysły znowu i świeciły już odtąd każdej nocy. Deszcze i wiatry wpadały do środka przez otwarte okna, których zapomnieli pozamykać. Letnie burze spryskały zasłony i koce, wichury szarpały drzwiami od szaf, porozrzucały papiery. Mole i robaki znalazły dziury w siatkach na drzwiach i umierały uszczęśliwione wraz z przepalonymi żarówkami, ale nie umarły całkowicie, pozostawiły bowiem swe potomstwo w kocach, narzutach i obiciach. Nadeszła jesień, choć wydawało się to niemożliwe. W lecie jesień była tylko mitem, pogłoską, plotką nie do uwierzenia. Opadłe liście przysypały werandy, wdzierały się do środka przez otwarte drzwi, które stawiały beznadziejny opór wiatrowi, lecz w końcu zawisły bezwładnie na zawiasach i przestały bronić dostępu do domu. Myszy objęły we władanie kuchnię. Koty opuściły dom, poszukując bardziej cywilizowanych warunków życia, i spiżarnia należała wyłącznie do myszy i wiewiórek, które wymościły sobie legowiska w zatęchłych łóżkach. Planetarium nadal działało, bezmyślnie i radośnie obracając planety, i dom nadal jaśniał jak latarnia morska lub westybul sali balowej. Zimą światła odbijały się na śniegu, a dom przypominał pałac z lodu. Śnieg hulał w pokojach i osiadał wielkimi czapami na kominach. Lampa na werandzie przepaliła się.
W owych dniach opowiadano opowieści o domu, który był oświetlony, otwarty i niezamieszkany. Opowiadano też inne historie. Ludzie przenosili się z miejsca na miejsce, a życie stało się tak uciążliwe, że opowieści były wszystkim, czego chcieli słuchać, jedyną rzeczą, w którą wierzyli.
Opowieść o jasno oświetlonym, czteropiętrowym domu z siedmioma kominami, trzystu sześćdziesięcioma pięcioma stopniami schodów, pięćdziesięcioma dwoma drzwiami dotarła daleko. Wszyscy byli wtedy wędrowcami. Powiązano ją z drugą historią: o innym świecie i rodzinie, której imiona wielu znało, której dom był obszerny, a gościły w nim radości, smutki i szczęście. Kiedyś wydawało się ono wieczne, ale przyszedł jednak jego kres. Dla ludzi, którzy śnili o tej rodzinie tak często, jakby była ich własna, te dwie historie stopiły się w jedną. Dom można było odnaleźć. Wiosną zgasły lampy w pokoju muzycznym i w piwnicach.
Ludzie w ruchu, historie biorące początek z sennych marzeń i szeptane przez nieroztropnych aktorów do uszu spragnionych słuchaczy. Kiedyś musi nastąpić ich kres. Historie stające się na powrót sennym marzeniem, które nawiedza ludzi za dnia. Historie opowiadane wciąż od nowa. Ludzie wiedzieli, że istnieje dom zbudowany z czasu, i wielu wyruszyło, aby go odszukać.
Można go było znaleźć. Oto on: na końcu zachwaszczonej alei dojazdowej, skąpany w ciepłym deszczu, jaśniejący blaskiem wielu lamp. Obojętnie jak długo go poszukiwano, jego widok był zaskakujący i nieoczekiwany, głównie z powodu niezliczonych świateł. Dom z chybotliwymi schodami prowadzącymi na werandę i drzwiami zapraszającymi do środka, zamieszkany przez małe zwierzątka, które tak długo nim władały, dzieląc tę kryjówkę jedynie z deszczem i wiatrem, iż uznały, że to miejsce należy wyłącznie do nich. Na podłodze w bibliotece, przy jednym z krzeseł, leży ciężka książka odwrócona okładką do góry, zniszczona i przesiąknięta wilgocią. I jest w tym domu wiele innych pokojów, z których okien rozciąga się widok na deszczowy ogród, na park i wiekowe drzewa: obojętne i coraz starsze. I wiele drzwi, którymi można wejść, i skrzyżowania wielu korytarzy biegnących w różne strony, kończących się przy drzwiach wyjściowych. Wcześnie zapadający i niosący zapomnienie zmierzch nie pozwala odróżnić, która droga wiedzie do środka, a która na zewnątrz.
Wybierz drzwi, zrób krok. Grzyby obrodziły dzięki wilgoci, w ogrodzie jest ich pod dostatkiem. Tam także płoną światła, tam — w ogrodzie oblanym zmierzchem. Drzwi w murze stoją otworem, a srebrzysty deszcz szybuje ponad parkiem, którego skrawek można przez nie zobaczyć. Czyj to pies…?
Żarówki wypalały się jedna po drugiej, jak ludzie kończący długie życie. I dom pogrążał się w ciemnościach, dom zbudowany niegdyś z czasu, a obecnie z kapryśnej aury. Trudno go odszukać i trudno o nim marzyć, gdy nie rozświetlają go setki lamp. Żywot opowieści jest dłuższy, lecz tylko wtedy, gdy stają się jedynymi opowieściami. W każdym razie to wszystko działo się dawno temu. Świat, który znamy, jest taki, jaki jest, nie inny. Jeśli kiedykolwiek były takie czasy, gdy przejścia, bramy i granice stały otworem i wielu je przekraczało, to na pewno było to dawno temu. Świat jest teraz starszy. Nawet pogoda nie jest już taka, jaką pamiętamy z dawnych lat. Ostatnio nie zdarzają się już takie letnie dni jak dawniej, nie ma tak białych obłoków jak wtedy, ani traw tak wonnych oraz cienia tak głębokiego i pełnego obietnic, jaki pamiętamy. Wszystko to bywało dawno temu.
John Crowley
Małe, Duże
przełożyła Beata Horosiewicz
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału: Little, Big
Data wydania: 1981
Wydanie polskie
Data wydania: 2008
Wydanie: II poprawione i uzupełnione
Ilustracja na okładce: fragmenty obrazów Sophie Anderson „Take the Fair Face of Woman…” oraz „The Turtle Dove”
Przełożyła: Beata Horosiewicz
Wydawca: Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-maiclass="underline" #mailto:agencja@solarisnet.pl
ISBN 978-83-7590-024-8