Выбрать главу

— Bardzo, bardzo dobrze — odezwała się, jakby spełniły się jej nadzieje. Odsunęła go na długość ramion, przez moment lustrowała przez przyciemnione okulary, na koniec wzięła pod rękę.

Letni domek

— Często zastanawiam się nad cierpliwością architektów krajobrazu — powiedziała Cloud, gdy przedzierali się przez sięgającą do kolan turzycę w czymś, co nazywała parkiem. — Te wielkie drzewa, niektóre z nich, zasadził mój ojciec, wyobrażając sobie tylko, co z nich wyrośnie. Wiedział, że nie zobaczy ich za życia w pełnej krasie. Ten buk… kiedy byłam dziewczynką, mogłam otoczyć go ramionami. Wiesz, w architekturze krajobrazu też istnieje moda, bardzo niezmienna moda, bo na wzrost roślinności potrzeba wiele czasu. Rododendrony, w dzieciństwie nazywałam je rum-de-dum-dami i pomagałam Włochom przy ich sadzeniu. Moda na nie minęła. Tak trudno je przycinać. Nie ma już Włochów, którzy mogliby to dla nas zrobić, więc rosną sobie jak w dżungli i… aj!… uważaj na oczy.

Widzisz, cały plan zanika. Od miejsca, gdzie teraz znajduje się ogród otoczony murem, ciągnęły się alejki. Rosły tam przeróżne drzewa, wybrane ze względu na, ach, swą malowniczość, wyglądały jak zagraniczni dygnitarze konwersujący na przyjęciu w ambasadzie, a między nimi wypielęgnowane trawniki i kwietniki, i fontanny. Wydawało się, że za chwilę rozpocznie się myśliwska biesiada, wejdą lordowie i damy z jastrzębiami siedzącymi na nadgarstkach. A teraz co! Czterdzieści lat dbano o to miejsce, jak należy. Nadal dostrzec można dawną formę, widać, jak kiedyś wyglądało, ale to przypomina czytanie listu, starego listu, który zostawiono na deszczu i wszystkie wyrazy zlały się w jedną całość. Zastanawiam się, czy on się tym martwi. Miał zamiłowanie do porządku. Widzisz? Ten posąg to Syrinx. Ile czasu potrzeba, by oplotło go dzikie wino, by podkopały go krety? Cóż. On by to zrozumiał. Są ku temu powody. Nie należy tego zakłócać, ma tak być.

— Krety i inne rzeczy.

— Ten posąg to tylko marmur.

— Moglibyście — aj! — wykarczować te cierniste drzewa.

Spojrzała na niego, jakby nieoczekiwanie zadał jej cios. Odchrząknęła, stukając się po obojczyku.

— To jest alejka Auberona — oznajmiła. — Prowadzi do letniego domku. Nie jest to najkrótsza droga, ale Auberon powinien cię poznać.

— Naprawdę?

Letni domek składał się z dwóch okrągłych wieżyczek z czerwonej cegły, przysadzistych jak wielkie palce u nóg, zwieńczonych machikułami. Czy celowo przypominał ruinę, czy rzeczywiście był zaniedbany? Nieproporcjonalne okna, wielkie i łukowate, pogodne zasłony.

— Kiedyś — zaczęła Cloud — widać było to miejsce z domu. W księżycowe noce uważano je za niezwykle romantyczne… Auberon jest synem mojej matki, choć nie jest synem mego ojca; to mój przyrodni brat. Kilka lat starszy ode mnie. Wiele lat był dyrektorem szkoły, lecz teraz nie czuje się najlepiej, prawie od roku nie opuszcza letniego domku. Taka szkoda… Auberon!

Podchodząc bliżej, zauważył ślady ludzkich działań: ukryty, wypielęgnowany ogródek warzywny, szopę, z której wystawała gotowa do pracy kosiarka, osłonowe drzwi, wypaczone ze starości, prowadzące do głównego, zębatego wejścia, pochyłe, drewniane schody, pasiasty leżak ustawiony w słońcu przy wanience dla ptaków i małego, starego człowieczka, który na dźwięk swego imienia podskoczył, a przynajmniej podniósł się podniecony — zdawało się, że szelki ściągają go do przysiadu. Ruszył w stronę domku, ale czynił to bardzo wolno, a Cloud podeszła wystarczająco blisko, by go zatrzymać.

— To jest Smoky Barnable, który dziś żeni się z Daily Alice. Podejdź przynajmniej i powiedz „dzień dobry”.

Kiwnęła głową na Smoky’ego, by zobaczył, że jej cierpliwość się wyczerpała, i ściskając go za łokieć, wprowadziła na podwórze.

Auberon, nie mając wyjścia, odwrócił się przy drzwiach z serdecznym uśmiechem i wyciągnął rękę.

— Cóż, witaj, witaj.

Jego roztargniony chichot był śmiechem starych, zakłopotanych ludzi, którzy bacznie obserwują swe szwankujące organy. Chwycił Smoky’ego za rękę, ale zanim zdążyli się dotknąć, osunął się z ulgą na leżak, wskazując Smoky’emu miejsce na ławce. Jak to się działo, że na tej ogrodzonej przestrzeni czuł dokuczliwość słonecznego światła? Cloud przysiadła na krzesełku przy swoim bracie, a Auberon położył owłosione ręce na jej dłoniach.

— A więc, co się stało? — spytała pobłażliwie.

— Nie ma o czym mówić — odpowiedział półgłosem — nie przy…

— To członek rodziny — rzuciła Cloud. — Już od dzisiaj.

Auberon — z jego gardła wciąż wydobywał się bezgłośny chichot — spojrzał na Smoky’ego. Bezbronny! Tak właśnie czuł się Smoky. Weszli na to podwórze, gubiąc coś, co mieli tam w lesie; coś porzucili.

— Łatwo sprawdzić — stwierdził Auberon, wstając i klepiąc się po kościstym kolanie.

Wrócił do domu, zacierając palce.

— Nie tak łatwo — mruknęła w powietrze Cloud, podnosząc wzrok na czyste niebo.

I ona straciła spokój umysłu. Raz jeszcze odchrząknęła i wbiła wzrok w szarą wanienkę dla ptaków, podtrzymywaną przez kilka rzeźbionych postaci, gnomów lub elfów, o cierpliwych, brodatych twarzach, którzy zdawali się ją porywać w nieznanym kierunku. Cloud westchnęła. Rzuciła okiem na maleńki, złoty zegarek przypięty do piersi. Po obu stronach miał małe, zawinięte skrzydła. Czas płynie. Spojrzała na Smoky’ego z przepraszającym uśmiechem.

— Chwileczkę, aha, aha — wykrzyknął Auberon, przynosząc ogromny aparat fotograficzny na długich nóżkach, przykryty czarnym płótnem.

— Och, Auberonie — odezwała się Cloud, bez zniecierpliwienia, ale z przekonaniem, iż nie jest to konieczne, że nie podziela tego entuzjazmu; ale on rozkładał już szpiczaste nóżki na ziemi, obok Smoky’ego, utrzymując aparat w pozycji pionowej i kierując jego mahoniową twarz na Barnable’a.

Przez lata ta ostatnia fotografia Auberona leżała na stoliku w letnim domku, tuż obok szkła powiększającego. Przedstawiała Smoky’ego w garniturze Trumana, błyszczącym w promieniach słońca, z rozwianymi włosami, z połową twarzy oślepioną słońcem, niewyraźną. Był tam też pomarszczony łokieć Cloud i ucho z kolczykiem. Wanienka dla ptaków. Wanienka: czy to możliwe, że jednej z tych steatytowych twarzy nie było tam wcześniej, że teraz więcej ramion podtrzymywało girlandową czarę? Auberon nie dokończył swego studium, nie powziął ostatecznej decyzji. I kiedy wiele lat później syn Smoky’ego zdmuchnął kurz ze starego zdjęcia i przyjrzał mu się bliżej, okazało się nadal niewyjaśnione, niczego nie dowodziło, a srebrny papier sczerniał w zapomnianym, letnim słońcu.

Lasy i jeziora

Tuż za letnim domkiem zeszli w dół wklęsłą dróżką, która w mgnieniu oka zatopiła się w lesie, poplątanym i sennym, wilgotnym od deszczu. Jakby rósł tylko po to, by przez sto lat ukrywać śpiącą królewnę. Nie uszli daleko, gdy z boku dobiegł ich szelest czy szmer i nagle wyrósł przed nimi jakiś człowiek, budząc w Smokym przerażenie.

— Witaj, Rudy — pozdrowiła go Cloud. — Oto pan młody, Smoky. Smoky, to jest Rudy Flood.

Kapelusz Rudy’ego wyglądał jak po ciężkiej walce, podziurawiony i stłamszony, a podwinięte rondo odsłaniało szeroką, brodatą twarz. Spod rozpiętego zielonego płaszcza wystawał gruby brzuch, napinający jego białą koszulę.

— A gdzie jest Rory? — spytała Cloud.

— Gdzieś w dole. — Uśmiechnął się szeroko do Smoky’ego, jakby opowiedział dobry żart.