Выбрать главу

Rory Flood, jego drobna żona, pojawiła się równie nieoczekiwanie jak i on, towarzyszyła jej wielka dziewczyna w wypchanych dżinsach, z wielkim niemowlakiem na ręku, wymachującym energicznie piąstkami.

— Betsy Bird — poinformowała Cloud — i Robin. A tu, patrz, Phil Fox i moi dwaj kuzyni Stones — Irv i Walter. Cloudowie ze strony matki.

Z lewa i z prawa nadchodziło coraz więcej osób. Ścieżka była wąska, zatem goście weselni maszerowali parami, podchodząc do Smoky’ego, by go uścisnąć i pobłogosławić.

— Charles Wayne — ciągnęła Cloud. — Hannah Noon. A gdzie rodzina Lakesów? Woodsów?

Ścieżka prowadziła do szerokiej, opadającej polany nad brzegiem ciemnego jeziora, które niczym fosa nieruchomo otaczało wysepkę porośniętą starymi drzewami. Na jego powierzchni unosiły się martwe liście, a żaby wyskakiwały spod ich stóp, kiedy wkroczyli na rozlewisko.

— Bez wątpienia — powiedział Smoky, przypominając sobie przewodnik — jest to ogromna posiadłość.

— Im głębiej w nią wchodzisz, tym staje się większa — poinformowała go Hannah Noon. — Czy poznałeś już mego synka Sonny’ego?

Przez jezioro płynęła łódź, zostawiając za sobą lśniące kręgi. Jej rzeźbiony dziób wykonano na wzór łabędzia, ale teraz — szary, bezoki — bardziej przypominał czarnego łabędzia z czarnego jeziora jednej z północnych legend. Łódź uderzyła w nabrzeże z głuchym stukotem wioseł, Smoky i Cloud wepchnięci zostali na pokład. Cloud wciąż wyjaśniała, kto jest kim z radosnej czeredy weselnych gości.

— Hannah jest naszą daleką krewną — powiedziała. — Jej dziadek nosił nazwisko Bush, a siostra jej dziadka wyszła za mąż za jednego z wujków pani Drinkwater, Dale’a…

Zauważyła, że jej nie słucha, choć mechanicznie kiwał głową. Uśmiechnęła się i dotknęła jego dłoni. Wyspa na jeziorze, skryta w cieniu drzew, wydawała się zrobiona z płynnego, zielonego szkła; na jej łagodnych zboczach wyrastał mirt. Pośrodku znajdował się okrągły taras na cienkich jak ramiona filarach, zaokrąglonych i pokrytych girlandami kwiatów. Tam też, wraz z innymi, stała wysoka dziewczyna w bieli, trzymając bukiet przewiązany wstążką.

Powitało ich wiele dłoni, te same dłonie pomogły im wysiąść z przeciekającego łabędzia. Wokół wyspy siedzieli ludzie, otwierali teraz koszyki z jedzeniem, upominali wrzeszczące dzieciaki. Niewielu dostrzegło przybycie Smoky’ego.

— Zobacz, kogo tu mamy, Cloud — odezwał się chudy mężczyzna o zapadniętych policzkach, przypominający Smoky’emu poetów, tak pogardzanych w przewodniku. — Oto doktor Word. Gdzie on teraz jest? Doktorze! Jeszcze trochę szampana?

Doktor Word w ciasnym, czarnym garniturze; na jego niedogolonej twarzy malował się wyraz bezmyślnego przerażenia; złocisty napój trząsł mu się w rękach, wypuszczając małe bąbelki.

— Miło pana widzieć, doktorze — powiedziała Cloud. — Chyba nie możemy obiecać żadnych cudów. Och, niechże pan się uspokoi.

Doktor Word próbował wydać z siebie jakiś głos, zakrztusił się i prysnął śliną.

— Niech go ktoś walnie w plecy. On nie jest naszym pastorem — szepnęła w zaufaniu do Smoky’ego. — Przybywają z zewnątrz i bardzo się denerwują. To cud, że w ogóle bierzemy śluby i że ma nas kto pochować. A to Sarah Pink i mali Pinkowie. Witajcie. Jesteś gotowy?

Wzięła go pod ramię i kiedy ruszyli ścieżką w stronę tarasu, rozległy się dźwięki harmonii, niczym cichutkie łkanie, muzyka, której nie znał, ale która wypełniła go nagłą tęsknotą. Słysząc ją, goście weselni zebrali się wokół, rozmawiając po cichu. Kiedy Smoky dotarł do zniszczonych schodów prowadzących na taras, pojawił się też doktor Word, wyciągając z kieszeni jakąś książeczkę. Smoky dostrzegł matkę i doktora Drinkwatera, i Sophie chowającą się z kwiatami za Daily Alice.

Daily Alice patrzyła na niego chłodno, bez uśmiechu, jakby był dla niej kimś obcym. Postawili go obok niej; zaczął wpychać ręce do kieszeni, przerwał, splótł je na plecach, potem przed sobą. Doktor Word przerzucił stronice swej książeczki, i powiedział coś bardzo szybko, wyrzucając z siebie słowa wraz z szampanem i dygotem, przy ciągłym akompaniamencie harmonii. Brzmiało to mniej więcej tak: „Czy ty, Barnable, bierzesz tę oto Daily Alice za swą zgubną żonę, na drobne i na złe, w chorobie i zdradzie, w biedzie i dodatku, póki śmierć się od was nie odłączy”?

Tu podniósł pytający wzrok.

— Tak — potwierdził Smoky.

— Tak — powiedziała Daily Alice.

— Na rączki — polecił doktor Word. — A teraz obwieszam was mężem na żonie.

Aaaaaach, rozległo się wśród gości weselnych, którzy zaczęli się rozchodzić, rozmawiając po cichu.

Dotyk nosa

To była taka zabawa, w którą bawiła się z Sophie w długich korytarzach Edgewood: stawały od siebie najdalej, jak to było możliwe, nie tracąc się z oczu. Potem ruszały wolno ku sobie, wolno i rozważnie, patrząc sobie w oczy. Szły w tym samym tempie, nie próbując nawet chichotać, aż ich nosy zetknęły się czubkami. Podobnie było ze Smokym, choć on rozpoczął swą wędrówkę bardzo daleko, zbyt daleko, by być widocznym: nadchodził z Miasta — nie, z jeszcze większej oddali, skądś, gdzie nigdy nie była, z daleka, wędrował właśnie do niej. Kiedy wsiadał na łabędzią łódź, z łatwością mogła go przykryć paznokciem. Potem łódź podpłynęła bliżej, Phil Flowers siedział przy wiosłach, a ona zobaczyła twarz Smoky’ego i wiedziała, że to naprawdę on. Na brzegu zniknął gdzieś na chwilę; wokół niej rozległy się szepty oczekiwania i uznania, pojawił się znowu, prowadzony przez Cloud, teraz o wiele większy, dostrzegła jego wymięte na kolanach spodnie, jego silne, żylaste dłonie, które kochała. Większe. Z jego butonierki wystawały fiołki. Zauważyła, że podskakuje mu grdyka i w tym momencie rozbrzmiały dźwięki muzyki. Gdy dotarł do schodów pawilonu, nie mogła przyglądać się wyłącznie jego stopom i spojrzała mu śmiało w twarz — na chwilę wszystko wokół jego twarzy pociemniało i zafalowało, obrócił głowę w jej stronę niczym blady, uśmiechnięty księżyc. Stanął obok. Nie dotknęli się nosami. Potem. Może trzeba będzie poczekać kilka lat, pomyślała; może nigdy do tego nie dojdzie — tak czy inaczej, ich małżeństwo zostało zawarte z wyrachowania, choć nigdy w przeszłości, ani w przyszłości nie miała zamiaru mu tego wytłumaczyć, bo, jak obiecały karty, wiedziała, iż wybrałaby go z tysiąca innych, bez względu na to, czy wskazały go karty, czy nie, bez względu na to, czy ci, którzy obiecali jej kogoś doń podobnego, uważali, że jest już niepotrzebny lub niewłaściwy. Przeciwstawiła się im, by tylko go mieć. I to właśnie oni uznali za stosowne wysłać ją w świat, aby go odnalazła! Z całej mocy pragnęła odnajdywać go właśnie teraz, otoczyć go ramionami i szukać; ale głupi pastor zaczął coś mamrotać — poczuła złość do rodziców, którzy go tu sprowadzili, mówili, iż to dla dobra Smoky’ego, ale ona już znała Smoky’ego lepiej niż ktokolwiek inny.

Próbowała słuchać pastora, myśląc, jak wspaniale byłoby wziąć ślub przez dotyk nosa; ruszyć z dalekiej odległości, jak w starych korytarzach, kiedy ściany i obrazy znikały z pola widzenia, ale twarz Sophie stawała się coraz większa, oczy coraz szersze, piegi coraz intensywniejsze, planeta, potem księżyc, potem słońce, a potem już tylko pustka z wyjątkiem pędzącej mapy wszechświata, wielkie oczy zlewające się w jedno, zanim ich nosy nie wpadły na siebie bezgłośnie.

Szczęśliwe wyspy