I przypuśćmy, że nie potrafi sobie teraz przypomnieć, dlaczego tak się stało. Tylko domniemywa, tylko śni mu się, że istotnie tak się stało.
Cóż takiego zrobił, że poczuliście się tak głęboko urażeni? Czy stało się tak tylko dlatego, że w opowieści muszą występować jakieś postaci pośredniczące, jakieś ogniwa, a on był pod ręką?
Dlaczego nie pamiętam, jaki grzech popełniłem?
Ale Dziadek Pstrąg jest teraz pogrążony w głębokim śnie, gdyż nie mógłby snuć takich domysłów, gdyby nie spał. Wszystkie zasłony opadły przed jego otwartymi oczami, zewsząd otacza go woda. Dziadkowi Pstrągowi śni się, że poszedł na ryby.
V
Następnego ranka Smoky i Daily zabrali paczki większe niż plecak, z którym Smoky przybył z miasta, i wzięli sękate laski z pojemnika na laseczki spacerowe i parasole stojącego w holu. Doktor Drinkwater dał im atlasy kwiatów i ptaków, których w ogóle nie otworzyli. Zabrali też ze sobą prezent od George’a Mouse’a. Paczka nadeszła tego ranka z poranną pocztą i widniał na niej napis: „Otworzyć gdzie indziej”. Jak się potem okazało, zawierała (tak jak przypuszczał Smoky) wielką garść pokruszonego brązowego zielska o zapachu przypraw ziołowych.
Szczęśliwe dzieci
Wszyscy zgromadzili się na werandzie, żeby ich pożegnać. Doradzali, dokąd Alice i Smoky powinni się udać i kogo odwiedzić z tych, którzy nie mogli przybyć na wesele. Sophie nie odzywała się, ale kiedy mieli już wyruszać, pocałowała ich oboje mocno i uroczyście, szczególnie Smoky’ego, jakby chciała powiedzieć: więc to tak, po czym szybko uciekła.
Po ich odejściu Cloud zamierzała śledzić ich kroki z pomocą kart i zdawać relację na tyle, na ile było to możliwe, z przygód, które, jak przypuszczała, będą liczne i nic nie znaczące, ponieważ jej karty potrafiły najlepiej informować właśnie o takich wydarzeniach. Tak więc po śniadaniu przysunęła szklany stolik do wiklinowego krzesła, które stało na werandzie, i zapaliła pierwszego w tym dniu papierosa, po czym starała się zebrać myśli.
Wiedziała, że najpierw będą wspinać się na wzgórze, ale przecież sami jej o tym powiedzieli. Ujrzała oczyma duszy drogę, którą będą podążać, dobrze wydeptane ścieżki wiodące na wierzchołek. Potem staną na szczycie i obejmą wzrokiem królestwo poranka i swoje, zielone, porośnięte lasami i upstrzone farmami, rozciągające się w sercu hrabstwa. Potem zejdą na dół bardziej niedostępną stroną i pomaszerują przez połacie lądu, na które patrzyli ze szczytu.
Rozłożyła kielichy i buławy, giermków, denarów i królów mieczy. Domyślała się, że Smoky nie będzie mógł nadążyć za długonogą Alice, kiedy będą przemierzać rozświetlone słońcem pastwiska Plainfield. Łaciate krowy Rudy’ego Flooda spojrzą na nich spod długich rzęs, a maleńkie robaczki będą umykać przed ich stopami.
Gdzie odpoczną? Może przy wartkim strumieniu, który wgryza się w pastwisko, podmywając kępki trawy i unosząc młodziutkie witki wierzb rosnących po obu jego stronach.
Położyła kartę zwaną Zawiniątkiem i pomyślała: czas na lunch.
Wyciągnęli się w jasnym cieniu wierzbowego lasku, pocętkowanym plamkami słońca, i zapatrzyli się na strumień i wyrzeźbiony przez niego brzeg.
— Czy widzisz — powiedziała Alice, opierając policzki na dłoniach — apartamenty, domki na rzece, esplanady i co tam jeszcze? Całe zrujnowane pałace? Bale, przyjęcia, odwiedziny gości?
Wpatrywał się razem z nią w zielsko i korzenie zaplątane w mule rzecznym, którego nie rozświetlały nawet padające promienie słońca.
— Nie teraz — dodała — ale w świetle księżyca. Czy to nie właśnie wtedy chodzą się bawić? Popatrz.
Mając oczy na poziomie brzegu, można było sobie to wyobrazić. Wpatrywał się uporczywie, marszcząc brwi. Uwierz. Uczynił wysiłek. Roześmiała się i wstała. Ponownie zarzuciła plecak na ramiona, a jej piersi naprężyły się.
— Pójdziemy w górę strumienia — powiedziała. — Znam tam miłe miejsce.
Przez całe popołudnie szli w górę strumienia i powoli opuszczali dolinę, którą gulgoczący strumień zuchwale wziął w posiadanie po dawno wyschniętej, wielkiej rzece. Zbliżali się do lasu i Smoky zastanawiał się, czy są to właśnie te lasy, na których skraju leży Edgewood.
— Nie wiem — odparła Alice. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła w końcu, zgrzana i bez tchu po długiej wspinaczce. — To tutaj kiedyś przychodziliśmy.
Miejsce to przypominało jaskinię wyciętą w ścianie lasu. Stali na wierzchołku wzgórza, którego zbocza ginęły w gęstwinie drzew. Smoky pomyślał, że nigdy nie widział lasu takiego jak ten, który w pełni zasługiwał na to miano. Ziemia była wyściełana dywanem mchu, ale jego warstwa okazała się dość cienka. Poszycie tworzyły krzaczki dzikich róż i małe osiki. Las wciągał ich do swego wnętrza, do szepczących ciemności, w których raz po raz rozbrzmiewały jęki wielkich drzew.
Gdy znaleźli się w środku, Alice usiadła z ulgą. Cień był głęboki i wydłużał się w miarę, jak mijało popołudnie. Miejsce to wydawało się tak ciche i kojące jak wnętrze kościoła, od czasu do czasu dochodziły jedynie dziwne i uroczyste odgłosy z nawy, apsydy i chóru.
— Czy przyszło ci kiedyś do głowy — spytała Alice — że drzewa mają swoje życie, tylko że toczy się ono wolniej niż nasze? Że może dla nas dzień jest tym, czym dla nich całe lato, że żyją między jednym snem a drugim? Że mają bardzo długie, rozwlekłe myśli, a ich rozmowy toczą się zbyt wolno, żebyśmy mogli je usłyszeć? — Położyła laseczkę na ziemi i zaczęła zsuwać z ramion paski od plecaka. W miejscach, gdzie dotykały ciała, na koszuli widniały plamy potu. Podciągnęła duże kolana, lśniące od potu, i oparła na nich ręce. Jej brązowe nadgarstki również były wilgotne, a w złocistych włosach plątały się ziarenka pyłu i kurzu.
— Co o tym sądzisz? — zaczęła szarpać grube rzemyki przy wysokich butach. Nic nie powiedział, tylko starał się utrwalić w pamięci ten widok. Był zbyt szczęśliwy, żeby się odzywać. Odnosił wrażenie, że obserwuje Walkirię zdejmującą zbroję po bitwie.
Kiedy uklękła, żeby ściągnąć zmięte i uciskające szorty, pospieszył jej z pomocą.
Tymczasem matka zapaliła żółtą żarówkę nad głową Cloud. Marzenie nad kartami zatraciło barwę błękitnego wieczoru i przybrało ostry i nie całkiem zrozumiały kształt. Odkryła już, jak będzie przebiegała wędrówka jej kuzynów w najbliższych dniach i powiedziała: „Szczęśliwe dzieci”.
— Stracisz tu wzrok — powiedziała matka. — Ojciec nalał ci sherry.
— Nic im nie będzie — oznajmiła Cloud, składając karty i wstając nie bez pewnego wysiłku z wiklinowego krzesła.
— Powiedzieli, że zatrzymają się u Woodsów, prawda?
— O tak, na pewno się zatrzymają — przytaknęła Cloud. — Na pewno.
— Posłuchaj, jak cykady ciągle cykają — powiedziała matka. — Bez chwili wytchnienia.
Wzięła Cloud pod ramię i weszły razem do domu. Spędzili ten wieczór grając w chińczyka przy użyciu wytartej składanej planszy. Jeden pionek gdzieś się zapodział, więc zastąpili go guzikiem. Wsłuchiwali się w nieustanny stukot wielkich, głupich chrząszczy uderzających w szklane drzwi.