Ogarnęły go nagle wątpliwości, więc otworzył z trzaskiem torbę i zajrzał do jej wnętrza. Uśmiechnął się szeroko:
— Ach, mnóstwo miejsca. Nie tylko na jej podarunek. Są tam również kieszenie na twoją niewiarę i co tam jeszcze. Okaże się przydatna.
Pusta torba okazała się najcięższa ze wszystkiego.
— To wszystko — stwierdziła pani Underhill, a słodkie kuranty zegara wybiły pełną godzinę.
— Czas na ciebie — oznajmił pan Woods, a dziecko zagaworzyło niecierpliwie. — Co się stało z Alice? — zamyślił się pan Woods. Obszedł pokój dwa razy, wyglądając na dwór przez małe, głęboko osadzone okienka i zerkając do kątów. Otworzył drzwi. Smoky widział przez ułamek sekundy całkowite ciemności i dosłyszał długi senny szept, zanim pan Woods szybko zamknął drzwi z powrotem.
Pan Woods podniósł palec, a jego brwi uniosły się pod wpływem nagłej myśli. Podszedł do wysokiej szafy, która stała na wygiętych nóżkach w kącie pokoju. Szybkim ruchem otworzył drzwi. Smoky ujrzał za nimi lasy ociekające deszczem, przez które wędrowali z Alice, a w oddali spostrzegł swą żonę we własnej osobie, wałęsającą się samotnie o południowej godzinie. Wskazano mu drogę do szafy.
— Bardzo dziękuję — powiedział, wchodząc do niej — za wszystkie podarunki.
— Drobiazg — odrzekł pan Woods, a jego głos zdawał się dobiegać z oddali. Drzwi szafy zamknęły się za Smokym z dziwnym przeciągłym dźwiękiem, przypominającym odległy przytłumiony odgłos dzwonka. Brodził w wilgotnym poszyciu, a gałęzie poklepywały go po plecach. Ciekło mu z nosa.
— Skąd się tu wziąłeś? — zdziwiła się Daily Alice, kiedy go ujrzała.
— Byłem u Woodsów — odparł.
— No chyba. Popatrz, jak wyglądasz.
Gęste, splątane pnącza owinęły się jakimś cudem wokół jego szyi, ich ostre kolce kaleczyły mu ciało i szarpały koszulę.
— Do diaska — powiedział. Alice roześmiała się i zaczęła wyciągać liście z jego włosów.
— Przewróciłeś się? Skąd się wzięły te liście w twoich włosach? Co tam dźwigasz?
— Torbę — odrzekł. — Już wszystko w porządku. — Podniósł w górę od dawna nieużywane gniazdo szerszeni, które niósł. W kilku miejscach było zniszczone i ukazywało wewnętrzne korytarze. Z jednego z nich wypełzła biedronka, niczym kropelka krwi, i odfrunęła.
— Leć do domu — powiedziała Daily Alice. — Już wszystko w porządku. Ścieżka była cały czas na swoim miejscu, chodźmy.
Bardzo ciążył mu plecak nasiąknięty wodą, rozpaczliwie pragnął zdjąć go z pleców. Poszedł w ślad za Alice wyboistą ścieżką poprzecinaną korzeniami drzew i wkrótce znaleźli się na dużej polance, usytuowanej poniżej urwiska kruszącej się gliny. Z mgiełki, unoszącej się nad polanką, wyłoniła się brązowa chata z dachem krytym papą, uwiązana do lasu sznurem do bielizny, z którego kapała woda. Na podwórku, na betonowych blokach, stała ciężarówka bez kół. Grasował też czarny w białe łaty kot, przemoknięty i bliski furii. Z kurnika, ogrodzonego splątanymi drutami, machała do nich kobieta w fartuchu i kaloszach.
— Dom Woodsów — oznajmiła Daily Alice.
— Tak.
Ale nawet gdy stały już przed nimi filiżanki z kawą, gdy Amy i Chris gawędzili o tym i owym, a plecak leżał na podłodze, tworząc kałużę na linoleum, Smoky nadal czuł ciężar podarunków, które otrzymał. Nie mógł go z siebie strząsnąć i stopniowo zaczął czuć się tak, jakby zawsze go dźwigał. Pomyślał, że jest w stanie go nieść.
Smoky niewiele zapamiętał z wydarzeń, które wypełniły resztę tego dnia i resztę ich podróży. Daily Alice zwykła przypominać mu potem o tym czy innym fakcie, przerywając nagle milczenie, jak gdyby ciągle odbywała w myślach tę podróż, gdy jej umysł nie był zajęty czym innym. Mówił wtedy: „O tak” i być może istotnie przypominał sobie to, o czym mówiła, a być może nie.
Tego samego dnia Cloud, siedząc na werandzie przy szklanym stoliku i myśląc tylko o tym, żeby zakończyć swój pościg za tymi samymi wydarzeniami, odwróciła figurę zwaną Tajemnicą. Kiedy miała już umieścić ją w pustym miejscu, ogarnęło ją drżenie, a jej oczy wypełniły się łzami. Gdy matka przyszła zawołać ją na lunch, Cloud z czerwonymi oczami, ciągle zdumiona, że tego nie przewidziała ani nie podejrzewała, oznajmiła jej bez wahania, czego dowiedziała się z kart. Tak więc kiedy Smoky i Daily Alice, opaleni, podrapani i szczęśliwi, powrócili z podróży, zastali opuszczone żaluzje na frontowych oknach (Smoky nie znał tego starego zwyczaju), a doktor Drinkwater, stojący na werandzie, oznajmił im uroczystym tonem:
— Auberon nie żyje.
À propos
Gawrony (snuł domysły Smoky) frunęły do domu po niebie pokrytym smugami obłoków. Zmierzały w stronę nagich drzew, których gałęzie zwieszały się nad świeżo zaoranymi marcowymi polami (był całkowicie pewien, że to marzec). Sztachety, ustawione pod kątem ostrym i starannie zaklinowane, oddzielały pole od drogi, którą szedł Wędrowiec, wyglądający trochę jak Dante. Na głowie miał kaptur z daszkiem. Spod jego stóp wyrastał rząd białych grzybów z czerwonymi kapeluszami. Wędrowiec wydawał się zatrwożony — lub zdziwiony — ponieważ ostatni grzybek w tym rządku unosił swój czerwony kapelusz i z chytrym uśmieszkiem spoglądał spod niego na przechodnia.
— To oryginał — wyjaśnił doktor Drinkwater, wskazując na obrazek kieliszkiem sherry. — Moja babka Violet dostała go od artysty. Był jej wielbicielem.
Ponieważ Smoky czytywał w dzieciństwie tylko dzieła Cezara i Owidiusza, nigdy nie oglądał prac tego artysty, jego drzew, które miały twarze, i precyzji w odmalowaniu zmierzchu. Poruszyło go to w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić. Obrazki były zatytułowane „A propos”, brzmiało to jak szept prosto do ucha. Popijał sherry, gdy zadźwięczał dzwonek (co to był za hałas). Smoky zauważył, że matka przemknęła koło drzwi salonu, wycierając ręce w fartuch.
Starał się być pomocny, nie traktował tego tak emocjonalnie jak pozostali. Wspólnie z Rudym Floodem wykopali grób w miejscu, gdzie pochowano wszystkich zmarłych Drinkwaterów. Spoczywali tam: John, Violet, Harvey Cloud. Tego dnia panował straszny upał. Ponad klonami, dźwigającymi niesamowity ciężar liści, zawisły opary. Zdawało się, że drzewa delikatnie oddychają dusznym powietrzem. Rudy bezbłędnie wytyczył miejsce. Koszula przylepiła mu się do ogromnego brzucha, robaki uciekały przed ich łopatami, a może przed światłem. Chłodna, ciemna ziemia, którą wykopywali, szybko wysychała.
Następnego dnia przybyli ludzie: wszyscy, którzy byli na jego ślubie, a przynajmniej większość z nich. Pojawili się nagle, niektórzy mieli jeszcze na sobie te same rzeczy, które nosili na weselu, ponieważ nie spodziewali się, że tak szybko odbędzie się u Drinkwaterów następna uroczystość. Auberon został pochowany bez pastora i bez modlitwy, pogrzeb uświetniło jedynie długie requiem odegrane na harmonii, której brzmienie wydawało się teraz spokojne i radosne.
— Dlaczego wszyscy myślą — powiedziała matka, wracając od drzwi i niosąc błękitne naczynie przykryte folią — że po pogrzebie umiera się z głodu? No cóż, to bardzo osobliwe.