Dobra rada
Cioteczna babka Cloud wcisnęła chusteczkę z powrotem w czarny rękaw.
— Myślę o dzieciach — powiedziała. — Wszystkie są tu dzisiaj, kolejne roczniki: Fran Bush i Cloude Berry chodzili do jego pierwszej klasy utworzonej po sprawie.
Doktor Drinkwater przygryzł fajkę z wrzośca, którą bardzo rzadko palił. Wyjął ją z ust i wpatrywał się w nią, jak gdyby zdziwiony odkryciem, że jest niejadalna.
— Po sprawie? — zapytał Smoky.
— Berry i spółka przeciwko ministerstwu oświaty — rzekł z namaszczeniem doktor.
— Chyba możemy teraz coś zjeść — powiedziała matka, wchodząc do pokoju. — Przynieście kieliszki. Smoky, przynieś butelkę, ja mam inną.
Przy stole Sophie zalewała się łzami, ponieważ przez zapomnienie postawiła nakrycie dla Auberona, który zawsze z nimi jadał tego dnia, w sobotę.
— Jak mogłam zapomnieć — mamrotała spod serwetki, którą trzymała przy twarzy. — On nas tak bardzo kochał… — Nie odrywając serwetki od twarzy, szybko wybiegła z pokoju. Smoky widział jedynie oddalające się plecy.
— Sophie i ty byłyście jego ulubienicami — stwierdziła Cloud, dotykając dłoni Alice.
— Chyba pójdę na górę i zobaczę, co z Sophie — rzekła matka, stojąc niezdecydowanie przy drzwiach.
— Usiądź, matko — powiedział łagodnie doktor. — Zostaw ją tym razem samą. — Nałożył Smoky’emu ziemniaczanej sałatki z jednej z trzech misek, które stały na pogrzebowym stole. — Tak, Berry i spółka. To było ponad trzydzieści lat temu.
— Tracisz rachubę czasu — powiedziała matka. — To było ponad pięćdziesiąt pięć lat temu.
— W każdym razie mieszkamy tu na odludziu. Zamiast zawracać władzom głowę naszymi dziećmi, postanowiliśmy założyć niewielką prywatną szkołę. Nic nadzwyczajnego. Ale okazało się, że nasza szkoła musi spełnić pewne wymagania. Wymagania państwa. Dzieci umiały czytać i pisać tak samo jak inne, uczyły się matematyki, ale program mówił, że muszą również uczyć się historii, wychowania obywatelskiego, cokolwiek to jest, a raczej było. A my uważaliśmy, że większość tych przedmiotów jest zbędna. Jeśli ktoś umie czytać, świat książek stoi przed nim otworem. Jeśli lubi czytać, to będzie czytać. Jeśli nie, to zapomni wszystko, co każe mu się czytać. Ludzie tu nie są nieukami, po prostu zdają sobie sprawę, co jest ważne, co powinno się wiedzieć, a większości tych rzeczy nie uczy się w szkole. W każdym razie doszło do tego, że nasza szkółka została zamknięta, a wszystkie dzieci przez kilka lat dojeżdżały do szkoły.
— Powiedzieli, że nasz program nie przygotowuje uczniów do życia w prawdziwym świecie — wtrąciła matka.
— Co jest w nim takiego prawdziwego? — powiedziała Nora Cloud z rozdrażnieniem. — To, co ostatnio widziałam, wcale nie wydaje mi się takie realne.
— To było czterdzieści lat temu, Noro.
— Wcale nie stało się bardziej realne od tamtego czasu.
— Uczęszczałam przez jakiś czas do szkoły publicznej — powiedziała matka. — To nie było takie złe. Tylko że zawsze musiałeś być tam o tej samej porze, codziennie, wiosna czy lato, zima czy słońce. I nie wypuścili cię, dopóki nie wybiła określona godzina, codziennie ta sama. — Nawet po tylu latach nie potrafiła tego zrozumieć.
— A jak było z wychowaniem obywatelskim i tym wszystkim? — spytała Daily Alice, ściskając pod stołem rękę Smoky’ego, ponieważ odpowiedź miała rozstrzygające znaczenie.
— Wiesz co? — matka zwróciła się do Smoky’ego. — Nie pamiętam z tego zupełnie nic. Zupełnie nic.
I tak właśnie oceniał Smoky system szkolnictwa: większość dzieci, które znał, zapominała wszystko, czego nauczyła się w szkole, gdy tylko opuściła te tajemnicze (w jego przekonaniu) pomieszczenia.
— Trzeba było chodzić do szkoły mojego ojca. On nigdy nie pozwoliłby niczego zapomnieć — stwierdził Smoky. Jednak z drugiej strony, kiedy pytano go o fakty z historii, okazywał się całkowitym nieukiem. Myśleli, że jest dziwny, o ile w ogóle go zauważali.
— Więc ojciec Claude’a Berry’ego miał kłopoty przez to, że nie posyłał syna do szkoły publicznej. I sprawa trafiła do sądu stanowego — opowiedziała Cloud. — Przeszła przez wszystkie stopnie, aż znalazła się w Sądzie Najwyższym.
— Oskubała nasze konta bankowe — dodał doktor.
— I w końcu została rozstrzygnięta na naszą korzyść — powiedziała matka.
— Ponieważ — ciągnęła Cloud — twierdziliśmy, że to sprawa religii, jak u amiszów, czy słyszałeś o nich? — Uśmiechnęła się chytrze. — Kwestia religijna.
— Ta decyzja była punktem zwrotnym — oświadczyła mama.
— Ale i tak nikt o tym nie słyszał — powiedział doktor, ocierając usta. — Sądzę, że sąd zadziwił tym wyrokiem sam siebie.
— I sprawa nie była nagłośniona. Nie chcieli, żeby ludzie zaczęli o tym myśleć, żeby się tym podniecali, że tak powiem. Ale od tamtej pory nie mieliśmy kłopotów.
— To była dobra rada — powiedziała Cloud, spuszczając wzrok. I wszyscy zgodzili się w milczeniu z jej opinią.
Smoky, nalewając sobie kolejny kieliszek sherry i wyciągając wnioski z własnej ignorancji, zaczął mówić o furtkach, które można znaleźć w programie — sam w końcu był tego dowodem — i o dobrym wykształceniu, jakie mimo to odebrał. Powiedział, że nie mógłby go odebrać w inny sposób, kiedy doktor nagle uderzył pięścią w stół, jakby trzymał młotek licytatora, po czym uśmiechnął się szeroko do Smoky’ego, a jego oczy rozświetliły się pod wpływem nagłego pomysłu.
Co o tym sądzisz?
— Co o tym sądzisz? — spytała go Daily Alice, kiedy byli już w łóżku.
— O czym?
— O tym, co zaproponował tata.
Leżeli przykryci prześcieradłem, ponieważ upał nieco zelżał dopiero po północy, kiedy to zerwał się lekki wiaterek. Długie, białe wzgórza i doliny jej ciała poruszały się raz po raz, tworząc zupełnie nową krainę.
— Nie wiem — odrzekł, czując się nieco otępiały i bezmyślny, bezradny wobec ogarniającej go senności. Próbował sformułować bardziej konkretną odpowiedź, ale zamiast tego zapadł w sen. Alice poruszyła się nerwowo po raz kolejny, przerywając sen Smoky’ego.
— Co?
— Myślę o Auberonie — szepnęła, wycierając twarz w poduszkę. Objął ją. Ukryła twarz w zagłębieniu jego ramienia i pociągnęła nosem. Przesuwał delikatnie palcami po jej włosach w taki sposób, jaki najbardziej lubiła. Przypominała kotkę. Nie przestawał jej głaskać, póki nie zasnęła. A kiedy już spała, on z kolei, zdziwiony własną bezsennością, wpatrywał się w widmowy sufit. Nie słyszał o prawie, według którego jedno z małżonków może okupić sen drugiego własną bezsennością. Prawo to nie zostało zawarte w żadnej małżeńskiej umowie.
Co o tym sądził?
Został przyjęty, zaadoptowany, zdawało się, że fakt, iż mógłby kiedyś wyjechać, nie był w ogóle brany pod uwagę. Ponieważ nie powiedziano jeszcze nic na temat ich przyszłości, sam również nie zastanawiał się nad tym. Nie wiedział, co to znaczy mieć przed sobą przyszłość, gdyż nawet jego teraźniejszość miała zawsze nieokreślony kształt. Ale teraz, kiedy przestał być anonimowy, musi podjąć decyzję. Ostrożnie, żeby nie zakłócić jej świeżego snu, wsunął dłonie pod głowę. Jeśli przybrał teraz określoną postać, to jakim jest człowiekiem? Kiedy pozostawał anonimowy, był wszystkim i niczym. Teraz zyskał jakieś cechy, charakter, upodobania i antypatie. Czy podoba mu się pomysł, żeby mieszkać w tym domu, uczyć w ich szkole, być — no cóż — chyba religijnym człowiekiem, tak by to chyba nazywali? Czy to leży w jego charakterze?