Spojrzał na niewyraźny łańcuch zaśnieżonych gór, który tworzyła koło niego Daily Alice. Jeśli zyskał jakiś charakter, to tylko dzięki niej. I jeśli był jakąś postacią, to z pewnością mniej ważną: uboczną postacią w historii opowiadającej o kimś innym, w tej niewiarygodnej historii, w którą został wplątany. Będzie miał swoje wejścia od czasu do czasu, weźmie udział w niektórych dialogach. To, czy odgrywana przez niego postać będzie zrzędzącym nauczycielem czy kimkolwiek innym, nie miało, jak się zdaje, większego znaczenia. Decyzja zostanie podjęta bez jego udziału. Więc niech się tak stanie.
Zastanawiał się wnikliwie, czy nie odczuwa żalu z tego powodu. Czuł pewną tęsknotę za swą dawną anonimowością, za nieskończoną liczbą możliwości, jakie z tego faktu wynikały. Ale czuł również jej oddech na swym policzku, pulsowanie domu i poddając się temu rytmowi, zasnął, nic nie postanowiwszy.
Podczas gdy księżyc przeganiał łagodnie cienie z jednej strony Edgewood na drugą, Daily Alice śniło się, że stoi na łące obsypanej kwiatami, a na wzgórzu rośnie dąb w uścisku z kolczastym krzewem. Ich gałęzie splatały się jak palce. Sophie, która spała w pokoju na drugim końcu korytarza, śniło się, że w jej łokciu znajdują się maleńkie drzwi, odrobinę uchylone, przez które wpada wiatr i dmie prosto w jej serce. Doktor Drinkwater śnił, że siedzi przy swojej maszynie i pisze następujące słowa: „Jest taki bardzo stary robak, który mieszka w dziurze w ziemi. Pewnego czerwcowego dnia wkłada swój letni kapelusz, bierze fajkę i inne rzeczy oraz lampę i podąża za dżdżownicą i korzeniem do schodów prowadzących ku drzwiom do błękitnego lata”. Wydawało się to bogate w treści, ale gdy się obudzi, nie będzie w stanie przypomnieć sobie ani słowa, pomimo ogromnych usiłowań. Matce, leżącej obok niego, śniło się, że jej mąż nie znajdował się wcale w swym gabinecie, ale razem z nią w kuchni, gdzie bez końca wyciągała z pieca cienkie blaszki. To, co na nich leżało, było brązowe i okrągłe, a kiedy spytał ją, co to jest, odparła: „Lata”.
KSIĘGA DRUGA
TAJEMNICA PÓŁNOCNEGO WIATRU
I
Pasterz u Wergiliusza poznał w końcu, co to jest Miłość, i okazał się mieszkańcem skał.
Po śmierci Johna Drinkwatera Violet, która nie była w stanie znieść faktu, że zgodnie z obietnicą zawartą w kartach przyjdzie jej przeżyć trzydzieści lat albo i więcej bez niego, i nie mogła w to uwierzyć, przeniosła się na długi czas do pokoju na piętrze. Jej gęste, ciemne włosy przedwcześnie posiwiały, a szczupła, niemal dziecięca sylwetka, stała się jeszcze bardziej wiotka, Violet nabrała bowiem wstrętu do jedzenia. Wyglądała przez to na osobę starą i kruchą, choć wcale taka nie była. Jej skóra jeszcze przez wiele lat była pozbawiona zmarszczek, a ciemne, lśniące oczy nigdy nie zatraciły wyrazu dziecinnej, dzikiej niewinności, którą John dostrzegł w nich po raz pierwszy w ubiegłym wieku.
Odwroty i działania
To był przyjemny pokój, zwrócony jednocześnie w kilku kierunkach. W narożniku połowa kopuły (która była jednocześnie całym jej wnętrzem, chociaż strona zewnętrzna była pełna) tworzyła przeszklone ustronie, w którym stała duża sofa. W pokoju znajdowało się również łóżko z baldachimem z cieniutkich firanek, przykryte puchową kołdrą z koronkami o barwie kości słoniowej. Jej matka, której nie znała, ozdobiła nimi swe smutne małżeńskie łoże. Stał tam także szeroki, mahoniowy stół, zarzucony papierami Johna, w których z początku miała zamiar zaprowadzić ład i być może opublikować niektóre z nich — John uwielbiał wydawać swoje dzieła — ale skończyło się na tym, że ułożyła je tylko na stosie pod mosiężną lampą w kształcie gęsiej szyi. W pokoju znajdował się również garbaty, trzeszczący skórzany kufer, z którego te papiery wyjęła i do którego parę lat później znowu trafią; dwa koślawe krzesła z aksamitnymi obiciami, wytarte i wygodne, ulokowane przy kominku; kilka drobiazgów: srebrne grzebienie i szczotki szylkretowe oprawione w srebro, malowana pozytywka, dziwne karty. Jej dzieci i wnuki oraz goście zapamiętają wyłącznie te drobiazgi, uznając je za główne umeblowanie pokoju.
Dzieci Violet, oprócz Augusta, pogodziły się z ucieczką matki. Najczęściej i tak nie była w pełni obecna, a ta decyzja wydawała się tylko naturalną kontynuacją jej codziennego roztargnienia. Wszyscy, oprócz Augusta, kochali ją głęboko i bezkrytycznie. Spierali się, kto ma zanieść na górę jej skromne posiłki, które i tak pozostawały często nietknięte, kto ma rozpalić ogień w jej kominku, przeczytać pocztę i jako pierwszy przekazać najnowsze wieści.
— August wymyślił nowe zastosowanie dla swojego forda — oznajmił jej Auberon, kiedy oglądali razem jego zdjęcia. — Zdjął koło i przyczepił ośkę pasem do piły Ezry Meadowsa. Wtedy silnik napędza piłę i ścina drzewo.
— Mam nadzieję, że nie pojadą daleko — powiedziała Violet.
— Co? Och, nie — zaprzeczył, śmiejąc się z tego, co musiała sobie wyobrażać: uzbrojony w koło zębate model T, przedzierający się przez lasy i ścinający po drodze drzewa. — Nie. Samochód stoi na pniach, tak że osie tylko się obracają, a auto nigdzie nie jedzie. To służy tylko do przycinania pni, a nie do jeżdżenia.
— Och. — Dotknęła szczupłymi palcami dzbanka, żeby sprawdzić, czy herbata jest jeszcze ciepła. — Jest bardzo pomysłowy — powiedziała takim tonem, jakby miała na myśli coś innego.
Był to istotnie dobry pomysł, tylko że nie Augusta. Przeczytał o tym w ilustrowanym magazynie motoryzacyjnym i namówił Ezrę, żeby to wypróbować. Całe przedsięwzięcie wymagało nieco większego nakładu pracy, niż opisywał magazyn: trzeba było wskakiwać na miejsce kierowcy i wyskakiwać z niego, żeby zmieniać szybkość ostrza, za każdym razem uruchamiać korbą silnik samochodu tkwiącego na belkach i przekrzykiwać okropny hałas. August nie interesował się zbytnio cięciem pni, kochał jednak swojego forda i wykorzystywał go do wszystkiego, do czego można było go wykorzystać, począwszy od beztroskiego podskakiwania na torach kolejowych, a skończywszy na wirowaniu po zamarzniętym jeziorze jak czterokołowy Niżyński. Ezra, początkowo podejrzliwy, potem przestał okazywać niedbałą pogardę dla mistrzowskiego dzieła Henry’ego Forda, którą to pogardę okazywała rodzina Augusta i ludzie tacy jak Flowersowie. A poza tym działalność prowadzona na podwórku Ezry odciągała nieraz od codziennych obowiązków i wywabiała z domu jego córkę Amy. Dziewczyna pojawiała się raz po raz ze ściereczką do naczyń w dłoni i nieuważnie wycierała czarną patelnię, wpatrując się jednocześnie w urządzenie; innym razem miała ręce i fartuch uwalane mąką.
Taśma piły zerwała się i zaczęła dziko łopotać. August zgasił silnik.
— Popatrz tylko na to, Ezra. Popatrz na tę stertę. — Żółte, surowe drewno, pocięte i przypalone tu i ówdzie ostrzem piły, wydzielało zapach tak słodki jak ciasto z rodzynkami. — Ręcznie robiłbyś to przez tydzień. Co ty na to?
— Rzeczywiście.
— A co ty sądzisz, Amy? Nieźle, co?
Dziewczyna uśmiechnęła się i wyglądała na onieśmieloną, jak gdyby to ona została pochwalona.
— W porządku — powiedział Ezra. — Już cię tu nie ma. — Te ostatnie słowa skierował do Amy, która zrobiła teraz urażoną minę, ale August uznał, że wygląda równie słodko, jak wtedy, gdy się uśmiecha. Zadarła głowę i odeszła wolnym krokiem, żeby nie sprawiać wrażenia, iż została przepędzona.