— Dobrze, dobrze. Ale nie zwalaj winy na niego. Nie podoba ci się ten pomysł, boisz się takiej zwyczajnej rzeczy jak samochód i nigdy nie chciałaś, żebym cokolwiek posiadał na własność, to wszystko.
— Och, Auguście — zaczęła mówić, ale zasłoniła usta dłonią.
— Dobrze — powiedział. — Powiem ci, co zrobię. Chyba się stąd wyniosę… — Poczuł nagle, że coś go ściska za gardło, chociaż oczekiwał, że słowom tym będzie towarzyszyło tylko uczucie triumfu i przekory. — Może pojadę do Miasta. Nie wiem.
— Co ty mówisz? — powiedziała cichym głosem, jak dziecko, które dopiero zaczyna rozumieć straszną rzecz. — Co ty mówisz?
— Jestem dorosły — przeszywał ją słowami. — Co myślałaś? Że będę siedział w tym domu do końca życia? Otóż nie będę.
Powiedział tylko to, co mógłby powiedzieć każdy dwudziestolatek. Odczuwał jedynie zadowolenie, jakie mógł odczuwać każdy normalny człowiek, lecz widząc jej zaszokowaną twarz i bezradne przerażenie poczuł się zmieszany i sfrustrowany, a zdrowy rozsądek zawrzał w nim jak lawa. Przypadł do jej krzesła i uklęknął:
— Mamo, mamo — powiedział. — O co chodzi? O co, do diabła, chodzi? — Pocałował ją w rękę, lecz przypominało to bardziej wściekłe ukąszenie.
— Obawiam się, że to wszystko…
— Nie, nie, musisz mi powiedzieć, co w tym takiego strasznego. Co jest strasznego w tym, że człowiek chce się rozwijać i być normalny. Co w tym złego? — Lawa wypływała teraz z niego, nie chciał powstrzymać jej strumienia, nie mógłby nawet, choćby chciał.
— Co złego w tym, że Timmie Willie przeprowadziła się do Miasta? Tam mieszka przecież jej mąż, a ona go kocha. Czy ten dom jest taki wspaniały, że nikt nie powinien nawet myśleć o tym, żeby zamieszkać gdzie indziej? Nawet po ślubie?
— Tutaj jest tak dużo miejsca. A do Miasta tak daleko…
— A co złego było w tym, że Auberon chciał zgłosić się na ochotnika do wojska? Była wojna. Wszyscy poszli. Czy chcesz, żebyśmy przez całe życie byli twoimi małymi dziećmi?
Violet nic nie odpowiedziała, chociaż łzy wielkie jak perły, podobne do łez dziecka, zawisły na jej rzęsach. Nagle przeraźliwie zatęskniła za Johnem. Mogła na niego przelać wszystkie swoje niewypowiedziane przeczucia, wszystkie pewniki i niewiadome, które przyjmował z szacunkiem, chociaż w istocie nie był w stanie ich pojąć. I zawsze mogła liczyć na jego radę, ostrzeżenie, poznać jego zapatrywania. Potrafił podejmować mądre decyzje, czego ona nigdy nie umiała. Przesunęła dłonią po splątanych włosach Augusta, przypominających loki elfa, których żaden grzebień nie potrafił pokonać, i powiedziała:
— Ale przecież wiesz, kochanie, wiesz. Pamiętasz, prawda? Pamiętasz, prawda?
Z jękiem złożył policzek na jej dłoni, a ona nadal gładziła jego włosy.
— A samochody, Auguście, co oni by sobie pomyśleli? Ten hałas i smród. Ta… ta zuchwałość. Co oni by pomyśleli? A gdybyś ich przepędził?
— Nie, mamo, nie.
— Oni są odważni, Auguście. Pamiętasz to zdarzenie z osą, kiedy byłeś małym chłopcem, jaki odważny był ten mały? Widziałeś to. A jeśli… a jeśli to by ich rozzłościło? Czy nie wymyśliliby wtedy czegoś, och, czegoś tak strasznego… Oni są do tego zdolni, wiesz, że są.
— Ale ja byłem tylko małym dzieckiem.
— Czy wy wszystko zapomnieliście? — powiedziała nie do niego, ale jakby do siebie, chcąc sprecyzować dziwne przeczucie, które ją właśnie nawiedziło. — Czy wy naprawdę wszystko zapomnieliście? Czy to o to chodzi? Czy Timmi zapomniała? I ty? — Ujęła jego twarz w dłonie, żeby zmusić go do spojrzenia. — August? — powiedziała, wpatrując się w niego. — Czy ty zapominasz albo… Nie wolno, nie wolno ci zapomnieć. Jeśli zapomnisz…
— A gdyby nie mieli nic przeciwko temu? — spytał August pokonany. — A gdyby ich to wcale nie obchodziło? Skąd masz pewność, że ich to obchodzi? Mają dla siebie cały świat, prawda?
— Nie wiem.
— Dziadek mówił…
— Och, kochany Auguście, nie wiem.
— No dobrze. — Uwolnił się z jej objęć. — W takim razie pójdę i zapytam. Poproszę ich o zgodę. — Wstał. — Jeśli poproszę ich o zgodę i powiedzą, że wszystko w porządku, to…
— Nie wiem, czy to możliwe…
— A jeśli tak?
— Skąd możesz mieć pewność. Och, nie, Auguście, mogą kłamać. Nie, obiecaj mi, że tego nie zrobisz. Dokąd idziesz?
— Na ryby.
— August?
Kilka słów o nich
Kiedy August wyszedł, do jej oczu napłynęły łzy. Starła niecierpliwie gorące krople, które spływały po policzkach, spływały, ponieważ nie umiała sobie wytłumaczyć tego, co się stało. Nie można było wypowiedzieć nic z tego, co wiedziała. Nie istniały odpowiednie słowa. Kiedy próbowała, samo mówienie o tym sprawiało, że wszystko stawało się kłamstwem lub niedorzecznością. Są odważni, tak powiedziała Augustowi. Mogą kłamać, oznajmiła. Nic z tego nie było prawdą. Nie byli odważni i nie potrafili kłamać. Takie rzeczy brzmią prawdziwie tylko wtedy, kiedy mówi się o nich dzieciom, tak samo jak prawdą jest powiedzenie dziecku, że dziadek wyjechał, gdy w istocie umarł i nigdy już nie powróci. Dziecko pyta wtedy: „Dokąd pojechał?” I kolejna odpowiedź nie będzie już tak prawdziwa jak ta pierwsza i tak dalej. A jednak to, co mówiło się dziecku, było prawdą i ono ją zrozumiało, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pojmuje ją dorosły.
Ale jej dzieci nie były już dziećmi.
Przez tyle lat próbowała z Johnem stworzyć jakiś język, którym można by wyrazić to, co wiedziała, język dorosłych. Próbowała znaleźć sieci, w które można by złapać wiatr, pojąć znaczenie tego wszystkiego, cel, rozwiązanie. Co za męka!
Zbliżył się do zrozumienia ich na tyle, na ile pozwalały inteligencja, niestrudzona pilność, systematyczność umysłu i wyczulenie na szczegóły. Ale nie było żadnego Znaczenia, Celu ani Rozwiązania. Myśląc o nich w ten sposób, człowiek był w podobnej sytuacji jak wtedy, gdy próbując wykonać jakieś zadanie, patrzyłby jedynie w lustro: pomimo całego wysiłku ręce robią coś zupełnie innego niż mają robić, oddalają się zamiast się zbliżać, przesuwają się na prawo zamiast na lewo, do przodu, a nie do tyłu. Czasami sądziła, że samo myślenie o nich kończyło się właśnie w taki sposób: oglądaniem własnego odbicia w lustrze. Ale co to mogło oznaczać?
Nie chciała, żeby jej dzieci pozostały na zawsze dziećmi. Ten kraj wydawał się pełen ludzi, którzy rozpaczliwie pragnęli dorosnąć, i chociaż ona sama nigdy nie czuła się dorosła, to nie miała zamiaru powstrzymywać rozwoju dorosłości w innych ludziach. Tylko że się bała: gdyby jej dzieci zapomniały to, co wiedziały będąc dziećmi, znalazłyby się w niebezpieczeństwie. Tego była pewna. W jakim niebezpieczeństwie? I jak miała je przed tym ostrzec?
Nie istniały żadne odpowiedzi. Wszystko to znajdowało się w mocy umysłu, a mowa mogła tylko umożliwić stawianie bardziej precyzyjnych pytań. John pytał ją: „Czy wróżki rzeczywiście istnieją?” I nie znajdowała na to odpowiedzi. Nie przestawał próbować, a pytanie stawało się coraz bardziej szczegółowe i tymczasowe, a przy tym bardziej precyzyjne i dosłowne. I nadal nie było odpowiedzi, jedynie pytanie przybierało coraz pełniejsze formy, ewoluując tak, jak ewoluowało życie — co jej kiedyś opisywał Auberon — zyskując kończyny i poszczególne organy, tworząc siatkę powiązań, przybierając kształt coraz bardziej złożony, a jednak przy tym spoisty i bardziej zindywidualizowany. Trwało to tak długo, aż po zadaniu tego pytania w bezbłędny sposób okazywało się, że nie istnieje na nie odpowiedź. I wtedy następował koniec całego procesu, ostatnie wydanie, a John umarł, nie doczekawszy się odpowiedzi.