— Gdybym miał się żywić rybami, to pewnie wyrósłby mi dziób — powiedział na głos.
— Nie powinieneś odzywać się niepytany — oznajmił zimorodek. — Istnieją pewne zasady dobrego wychowania.
— Przepraszam.
— Najpierw ja mam przemówić — rzekł zimorodek — a ty się zastanawiasz, kto do ciebie mówi, aż zrozumiesz, że to ja. Wtedy patrzysz na swój kciuk i na rybę w koszyku i zaczynasz pojmować, że to krew, którą zlizałeś z kciuka, pozwala ci rozumieć mowę stworzeń. Potem rozmawiamy.
— Nie chciałem…
— Przyjmijmy, że to się stało w ten sposób. — Zimorodek mówił gwałtownie i niecierpliwie, nie takiego głosu spodziewał się August po tym ptaszku z łebkiem z nastroszonymi piórkami, z grubą szyją, dzikimi, niespokojnymi ślepkami i dziobem. Głos zimorodka. Zimorodek, doprawdy!
— Teraz ty zwróć się do mnie — nakazał zimorodek. — Masz powiedzieć: „O, ptaku!” i przedstawić swoją prośbę.
— O, ptaku! — zaczął August, rozkładając błagalnie ręce. — Powiedz mi, czy wszystko będzie w porządku, jeśli założymy w Meadowbrook stację benzynową i będziemy sprzedawać fordy?
— Oczywiście.
— Co?
— Oczywiście!
August czuł się tak niezręcznie, przemawiając w ten sposób do zimorodka siedzącego na gałęzi drzewa w odległości, która nie pozwalała na prowadzenie rozmowy, że zaczął sobie wyobrażać, iż ptak siedzi koło niego na brzegu i jest podobny do człowieka, że ma większe rozmiary i siedzi ze skrzyżowanymi nogami, tak jak on sam. To odniosło pozytywny skutek. Ogarnęły go wątpliwości, czy ten zimorodek jest w ogóle zimorodkiem.
— A teraz — powiedział zimorodek, który nadal był ptakiem przynajmniej w takim stopniu, że mógł spoglądać na Augusta tylko jednym okiem na raz, a w oku tym malowała się żywość i spryt. Nie było w nim współczucia. — Czy to już wszystko?
— Chyba tak… Ja…
— Tak?
— No, sądziłem, że będą jakieś zastrzeżenia: hałas, smród.
— Nie ma żadnych.
— Och.
— Z drugiej strony — powiedział zimorodek, a śmiech krył się za tymi słowami — skoro już tu jestem i ty tu jesteś, mógłbyś przy okazji poprosić o coś jeszcze.
— O co?
— O cokolwiek. To, czego najbardziej pragniesz.
Myślał — dopóki nie przedstawił swej niedorzecznej prośby — że właśnie o to przed chwilą poprosił, lecz nagle zdał sobie sprawę, że pragnie czegoś innego i ma możliwość to dostać. Na tę myśl oblała go fala gorąca i aż zaparło mu dech. Zarumienił się gwałtownie.
— W Meadowbrook — zaczął mówić, jąkając się — mieszka farmer, pewien farmer, i ma córkę…
— Tak, tak, tak — przerwał mu niecierpliwie zimorodek, jak gdyby doskonale wiedział, czego August pragnie, i nie chciał tracić czasu na wysłuchiwanie szczegółów. — Ale pomówmy najpierw o zapłacie, a potem o nagrodzie.
— O zapłacie?
Zimorodek poruszał nerwowo małą główką, która ciągle znajdowała się w innej pozycji, czasem jego oko skierowane było na Augusta, innym razem na strumień albo niebo, jak gdyby próbował znaleźć naprawdę cięte słowa, którymi mógłby wyrazić swoją irytację.
— Zapłata — powiedział. — Zapłata, zapłata. To nie ma nic wspólnego ze mną. Nazwijmy to przysługą, jeśli wolisz. Chodzi o zwrot pewnej własności — nie zrozum mnie źle — która na pewno wpadła w twoje ręce przez przypadek. Chodzi mi o… — Przez krótką chwilę i po raz pierwszy w czasie tej rozmowy zimorodek jakby zawahał się lub zadrżał — chodzi o talię kart, kart do gry. Takich starych, które należą do ciebie.
— Karty Violet?
— Właśnie.
— Poproszę ją.
— Nie, nie. Widzisz, ona myśli, że te karty należą do niej, więc nie może o niczym wiedzieć.
— To znaczy, że mam je ukraść?
Zimorodek nic nie powiedział. Przez moment jakby zniknął, ale możliwe, że stało się tak na skutek nieuwagi Augusta, który przestał wyobrażać sobie ptaka, gdyż pochłonęła go myśl o potworności tego, co miał uczynić.
Kiedy zimorodek znowu się pojawił, wydawał się nieco przygaszony.
— Czy pomyślałeś już o swojej nagrodzie? — zapytał niemal kojącym głosem.
Oczywiście, że pomyślał. Kiedy zrozumiał, że ma sposobność poprosić ich o May (choć nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak wypełnią tę prośbę), nie pożądał już jej tak bardzo jak przedtem — była to zapowiedź tego, co miało nastąpić, gdy posiądzie ją lub jakąkolwiek inną kobietę. Ale którą z nich miał wobec tego wybrać? Czy może poprosić o…
— Chcę mieć każdą — powiedział cicho.
— Każdą?
— Każdą, której zapragnę. — Gdyby nie straszliwa siła pożądania, które nim zawładnęło, wstyd nigdy nie pozwoliłby mu wypowiedzieć tych słów. — Chcę mieć nad nimi władzę.
— Masz ją. — Zimorodek odchrząknął, odwrócił łebek i musnął brodę czarną łapką, jak gdyby cieszył się, że ten brudny interes został już ubity. — W lasach nad jeziorem jest pewien staw. Jest tam skała, która wystaje ponad staw. Połóż na niej karty, w woreczku i w pudełeczku, w którym są schowane, i weź to, co tam znajdziesz. Zrób to jak najprędzej. Do widzenia.
Wieczór był ciemny, ale powietrze przezroczyste — zapowiedź burzy. Zakończył się zamęt wywołany zachodem słońca. Woda w strumieniu przybrała czarny kolor, a prąd nieprzerwanie wzburzał tu i ówdzie jej powierzchnię. Na martwym drzewie kulił się drżący czarny kłębek piór — zimorodek przygotowujący się do snu. August poczekał na brzegu, aż ptak powróci do miejsca, z którego przybył. Potem zabrał swoje przybory wędkarskie i poszedł do domu. Oczy miał szeroko otwarte, ale ślepe na piękno przedburzowego wieczoru. Czuł się niemal jak chory z powodu dziwności tego, co go spotkało, i z oczekiwania.
Coś okropnego
Aksamitny woreczek, w którym spoczywały karty Violet, miał barwę przykurzonego różu, która niegdyś była żywa. W pudełku znajdował się dawniej komplet srebrnych łyżeczek do kawy z Crystal Palace, ale zostały one sprzedane dawno temu, kiedy jeszcze Violet wędrowała z ojcem. Najdziwniejsza była zawsze chwila, kiedy wyjmowała te dziwne duże prostokąty, namalowane albo wydrukowane kilka wieków temu, z ich przytulnego pudełka, na którym widniał wizerunek starej królowej i samego pałacu, wykonany z różnorodnych kawałków drewna. Przypominało to odsuwanie kurtyny, za którą kryło się coś okropnego. Nie zawsze tak to odczuwała, chociaż zdarzały się momenty, kiedy po wyłożeniu Róży lub Chorągwi ogarniał ją strach. Czuła, że może zostać ujawniona jakaś tajemnica, której nie chciała poznać, jej własna śmierć albo coś jeszcze straszniejszego. Ale mimo że dziwaczne, groźne wizerunki figur były przeładowane ciemnymi szczegółami jak u Durera, jak na barokowych i niemieckich obrazach, ujawniane tajemnice nie okazywały się na ogół straszne, zazwyczaj nie stanowiły nawet tajemnic. Były to jedynie niejasne abstrakcje, przeciwieństwa, twierdzenia, wnioski, tak zwyczajne jak przysłowia i równie nieprecyzyjne. John i ci spośród znajomych, którzy potrafili czytać z kart, powiedzieli jej, że właśnie tak powinno się interpretować ich układy. Ale karty, które oni znali, różniły się całkowicie od jej kart, i chociaż potrafiła je rozkładać i interpretować tylko na wzór tarota egipskiego (zanim poznała te metody, po prostu rozkładała karty i wpatrywała się w nie godzinami), często zastanawiała się, czy nie istnieją bardziej odkrywcze, prostsze i przynoszące więcej korzyści sposoby ich układania.