Выбрать главу

Wracając tylnymi schodami na górę, spotkał na zakręcie Daily Alice, zupełnie nieoczekiwanie. Idiotyczny grymas zniknął z jego twarzy; dziewczyna nie chichotała. Zbliżając się do siebie, zwolnili kroku. Kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej, ale odwróciła się w jego stronę. Smoky stał o stopień wyżej, a ich głowy znajdowały się w idealnym położeniu do filmowego pocałunku. Serce waliło mu ze strachu i podniecenia, głowę rozsadzała niepohamowana pewność tylko jednego — pocałował ją. Nie pozostała obojętna, jakby i ją ogarnęła taka sama pewność, a w potoku jej włosów, ust i otaczających go długich rąk Smoky dorzucił ten skarb do swego maleńkiego składu mądrości.

Z góry dobiegł ich jakiś hałas, zadrżeli. Nad nimi pojawiła się Sophie z szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta.

— Muszę siusiu — oznajmiła, przesuwając się obok nich.

— Wkrótce wyjedziesz — odezwał się Smoky.

— Dziś wieczorem.

— Kiedy wrócisz?

— Nie wiem.

Przycisnął ją jeszcze raz. Ten drugi uścisk był łagodny i zdecydowany.

— Bałam się — rzekła.

— Wiem — powiedział, nie posiadając się z radości.

Boże, ależ ona jest duża. Jak miałby ją objąć, gdyby nie te schody?

Morska wyspa

Jak każdy mężczyzna, który dorastał w anonimowości, Smoky zawsze uważał, że kobiety wybierają lub odrzucają mężczyzn według kryteriów, które są mu obce, kierując się kaprysem jak władcy, gustem jak krytycy; zawsze zakładał, że wybór kobiety, który padł na niego lub kogoś innego, jest przesądzony, nieuchronny i nagły. Dlatego usługiwał im jak dworzanin, czekając, aż któraś zwróci na niego uwagę. Nareszcie, pomyślał, stojąc tej samej nocy na werandzie George’a, nareszcie jest inaczej; one — a ona z pewnością — wypełniona jest taką samą pasją i wątpliwościami, podobnie jak ja jest nieśmiała, przepełniona pragnieniem, a w tym uścisku serce jej waliło tak jak moje, wiem, że tak było.

Długo stał na werandzie, zgłębiając ten klejnot wiedzy, wdychając wiatr, który, jak to się rzadko zdarza w Mieście, zmienił kierunek i wiał od strony oceanu. Czuł zapach fal i wybrzeża, i morskich odpadów: kwaśny, słony i słodkogorzki. Zdał sobie nagle sprawę, że Miasto jest morską wyspą, małą wyspą.

Morska wyspa. Mieszkając tu, tak łatwo można było zapomnieć o tym podstawowym fakcie. Zadziwiającym, lecz prawdziwym. Zszedł z werandy i ruszył ulicą, sztywny jak posąg, a na chodniku zastukotały jego kroki.

Korespondencja

Jej adres brzmi „Edgewood, to wszystko”, twierdził George Mouse. Telefonu nie było i ponieważ Smoky nie miał żadnego wyboru, kochał się z nią w listach z dokładnością, jakiej już nie spotyka się na świecie. Jego grube listy dostarczano do Edgewood, a on czekał na odpowiedź. Kiedy już nie mógł się doczekać, pisał kolejny list, wtedy ich listy mijały się w drodze, jak to zwykle bywa z listami prawdziwych kochanków. Ona zbierała je wszystkie, wiążąc lawendową kokardą, a wiele lat później jej wnuki znalazły je i przeczytały o tej niesamowitej pasji dwojga ludzi.

„Odkryłem park — pisał swym czarnym pismem chochlika — na kolumnie przy wejściu widnieje pamiątkowa płyta z napisem «Mouse Drinkwater Stone 1900». Czy to o was? Jest w nim mały pawilon Czterech Pór Roku, i posągi, a wszystkie ścieżki są tak kręte, że prostą drogą trudno dotrzeć do środka. Idziesz, idziesz, aż docierasz do bramy. Lato jest tam bardzo stare (tego nie widać w Mieście, tylko w parkach), sumiaste, zakurzone, a sam park jest maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”.

„Znalazłam plik starych gazet — tak zaczynał się jeden z jej listów, który minął się z jego listem (dwaj kierowcy ciężarówek pomachali sobie ze swych wysokich, niebieskich szoferek, mijając pewnego mglistego poranka rogatki miasta). — Był tam komiks o chłopcu, który śni. Ten komiks to jego sen, jego Kraina Snów. Kraina Snów jest przepiękna; pałace i parady maleją i znikają, to znów rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, a kiedy baczniej im się przyjrzysz, stają się czymś innym — wiesz — tak jak w prawdziwych snach, tylko zawsze są piękne. Ciotka Cloud mówi, że zachowała je, gdyż człowiek, który je narysował, a nazywał się Stone, był kiedyś architektem w Mieście, tak jak pradziadek George’a i mój! Byli architektami w epoce Beaux-Arts. Kraina Snów to właśnie Beaux-Arts. Stone był pijakiem — tego słowa używa Cloud. Chłopiec w snach zawsze jest senny i zdziwiony. Przypomina mi ciebie”.

Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się tak bezpośrednie, że gdy w końcu się spotkali w barze starego hotelu (za którego ołowianymi oknami sypał śnieg), oboje zastanawiali się, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, czy rzeczywiście nie wysyłali swych listów do niewłaściwej osoby, tej osoby, obcej, roztrzepanej i zdenerwowanej. Ale to minęło w jednej chwili, choć przez jakiś czas mówili na przemian, bo tylko tak potrafili. Zaczęła się zamieć śnieżna, w Café Royal zapanował chłód. Jej zdania napotykały jego słowa, jego zwroty stykały się z jej słowami, rozmawiali, tak podnieceni, jakby byli pierwszymi, którzy odkryli tę sztukę.

— Czy nie… hmm… nudzisz się tam, taka sama przez cały czas? — zapytał Smoky, gdy już trochę poćwiczyli.

— Nudzę się? — zdziwiła się.

Wyglądało na to, że taki stan jest jej obcy.

— Nie. Nie jesteśmy tam sami.

— Nie miałem na myśli… Kim są ci ludzie?

— Jacy ludzie?

— Ludzie… dzięki którym nie jesteś sama.

— Cóż… było tam kiedyś wielu farmerów. Na początku imigranci ze Szkocji: MacDonald, MacGregor, Brown. Teraz nie ma tak wielu farm. Zostało tylko kilka. Wielu z tych ludzi jest naszymi krewnymi, w pewnym sensie. Sam wiesz, jak to jest.

Prawdę mówiąc, nie wiedział. Zapadło milczenie, a po chwili odezwali się w tym samym momencie. I znów cisza. Smoky przemówił pierwszy.

— To duży dom?

Uśmiechnęła się.

— Ogromny. — Jej brązowe oczy topniały w świetle lampy. — Spodoba ci się. Każdemu się podoba. Nawet George’owi, choć on twierdzi inaczej.

— Dlaczego?

— Bo zawsze się w nim gubi.

Smoky z uśmiechem wyobraził sobie, jak George, tropiciel śladów, przedzierający się nocą przez ponure ulice, gubi się w zwykłym domu. Próbował przypomnieć sobie, czy w jednym z listów nie zażartował z myszy miejskich i wiejskich.

— Czy mogę ci coś powiedzieć? — odezwała się.

Serce zabiło mu mocniej, bez wyraźnego powodu.

— Pewnie.

— Znałam cię, kiedy się spotkaliśmy.

— Co masz na myśli?

— To znaczy, rozpoznałam cię. — Opuściła gęste, czerwonozłote rzęsy, rzuciła mu krótkie spojrzenie, a następnie rozejrzała się po ospałym barze, bojąc się, że ktoś może podsłuchiwać. — Mówiono mi o tobie.

— George?

— Nie, nie. To było dawno temu. Kiedy byłam mała.

— O mnie?

— No, może nie o tobie. Albo o tobie właśnie, tylko że o tym nie wiedziałam, aż do momentu, kiedy się spotkaliśmy.