Выбрать главу

Oparła łokcie na kraciastej serwecie, wsunęła pod nie dłonie i pochyliła się do przodu.

— Miałam dziewięć albo dziesięć lat. Padał deszcz. Pewnego ranka spacerowałam ze Sparkiem po parku…

— Co takiego?

— Spark był naszym psem. A park, jak wiesz, to teren dookoła. Wiał lekki wiatr i wyglądało na to, że w końcu przestanie padać. Przemokliśmy do suchej nitki. Spojrzałam na zachód: zobaczyłam tęczę. Przypomniałam sobie, co powiedziała moja matka: kiedy rano tęcza na zachodzie, to pogoda zyska na urodzie.

Wyobraził ją sobie bardzo wyraźnie, w żółtym deszczowcu i wysokich kaloszach, z piękniejszymi i bardziej kręconymi niż teraz włosami. Zastanowił się, skąd wiedziała, gdzie jest zachód. Ten problem przez jakiś czas nie dawał mu spokoju.

— To była tęcza, ale taka jasna i wydawało się, że jej koniec jest właśnie tam, no wiesz, niedaleko. Widziałam trawę, lśniącą wszystkimi barwami. Niebo stało się takie wielkie, wiesz, kiedy w końcu rozjaśnia się po długim, deszczowym dniu, a wszystko było tak blisko. Miejsce, którego dotykała tęcza, też było w pobliżu. Bardziej niż czegokolwiek pragnęłam w nim stanąć, spojrzeć w górę i skąpać się w kolorach.

Smoky wybuchnął śmiechem.

— To nie takie proste — stwierdził.

Ona też się roześmiała, przechylając głowę i zasłaniając brzegiem dłoni usta w sposób, który pobudzał bicie jego serca.

— Oczywiście — przytaknęła. — Trwało to chyba całą wieczność.

— To znaczy, że ty…

— Za każdym razem, kiedy myślałam, że już się zbliżam, to miejsce pozostawało odległe, gdzie indziej; a gdy się już tam znalazłam, okazywało się, że stamtąd właśnie przyszłam. W gardle zaschło mi od biegu, a nie posunęłam się ani na krok. Ale ty wiesz, co wtedy trzeba zrobić…

— Odejść stamtąd — rzekł, zaskoczony własnym głosem, ale w jakiś sposób pewien, że tak brzmi właściwa odpowiedź.

— Jasne. To nie takie proste, jak się zdaje, ale…

— Nie, myślę, że nie — przerwał ze śmiechem.

— …ale jeśli zrobisz to we właściwy sposób…

— Nie, zaczekaj — przerwał.

— …po prostu we właściwy sposób, to wtedy…

— One tak właściwie nie dotykają ziemi — powiedział Smoky. — Z pewnością nie.

— Tutaj nie — oznajmiła. — A teraz słuchaj. Poszłam za Sparkiem. Pozwoliłam mu wybrać, bo jemu nie zależało, a mnie tak. Wystarczył jeden krok, jeden obrót i zgadnij, co się stało.

— Co tu zgadywać. Zatopiłaś się w kolorach.

— Nie, nie tak. Na zewnątrz widzisz kolory wewnątrz; tak więc wewnątrz…

— Widzisz kolory na zewnątrz.

— Tak. Cały świat zabarwił się, jakby zrobiono go z cukierków. Nie, jakby był z tęczy. Cały barwny świat, miękki jak światło wokół i w oddali. Chcesz biec, by go zbadać. Ale nie masz odwagi zrobić najmniejszego kroku, bo może to być błędny krok, a więc tylko patrzysz i patrzysz. I tak sobie myślisz: „W końcu się udało” — zatopiła się w myślach. — „Nareszcie” — powtórzyła cicho.

— Jak — zaczął, przełknął ślinę i zaczął od nowa — w jaki sposób ja się tam znalazłem? Wspomniałaś, że ktoś ci powiedział…

— Spark — szepnęła. — Albo ktoś do niego podobny.

Przyjrzała mu się bacznie, a on próbował przybrać przyjemny wyraz twarzy.

— Spark jest psem — odezwał się.

— Tak — wydawało mu się, że ona nie ma ochoty ciągnąć tej rozmowy.

Podniosła łyżeczkę, zobaczyła w niej własne odbicie, maleńkie, odwrócone do góry nogami, i odłożyła ją na bok.

— Albo ktoś do niego podobny. Cóż. To nieważne.

— Zaczekaj — poprosił.

— To trwało tylko minutę. Kiedy tam staliśmy, pomyślałam, ostrożnie, nie patrząc na niego — pomyślałam, że Spark powiedział… — podniosła na niego wzrok. — Czy trudno w to uwierzyć?

— Cóż, raczej tak. Trudno w to uwierzyć.

— A myślałam, że będzie łatwo. Przynajmniej tobie.

— Dlaczego właśnie mnie?

— Ponieważ — zaczęła, ściskając policzek, twarz miała smutną, nawet rozczarowaną, co uciszyło go natychmiast — to o tobie mówił Spark.

Udawanka

W tym momencie — a raczej w chwilę po tamtym momencie — tylko dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, wydusił z siebie, w formie dalekiej od perfekcji, to trudne pytanie czy też delikatną propozycję, którą tłumił w sobie przez cały dzień.

— Tak — odpowiedziała, nie odrywając dłoni od policzka, ale za to z nowym uśmiechem rozjaśniającym jej twarz jak poranna tęcza na zachodzie.

I tak, kiedy fałszywy świt świateł Miasta ukazał im sterty głębokiego i kruchego śniegu, nawet na okiennym parapecie, leżeli opatuleni po szyję w głębokiej, kruchej pościeli (ogrzewanie w hotelu chyba przestało działać) i rozmawiali. Nie spali.

— O czym ty mówisz? — odezwał się.

Zaśmiała się, dotykając go palcami stóp. Poczuł się nieswojo, zakręciło mu się w głowie, po raz pierwszy od czasu dojrzewania, co było niezwykłe; uczucie całkowitego spełnienia, w czubkach palców i w głowie poczuł mrowienie, być może nawet promieniał. Wszystko było możliwe.

— To taka udawanka, prawda? — zapytał, a ona przekręciła się na bok z uśmiechem. Ich ciała ułożyły się w podwójną literę „s”.

Udawanka. Kiedy był jeszcze dzieckiem i kiedy wraz z innymi znajdował jakiś zakopany przedmiot — szyjkę od brązowej butelki, zaśniedziałą łyżeczkę, a nawet chropowaty kamień — przekonywali się wzajemnie o jego pradawnym pochodzeniu. Z pewnością był tam już za czasów George’a Washingtona. Albo jeszcze wcześniej. Był zabytkiem o ogromnej wartości. Przekonywali się o tym kolektywnym aktem woli, którą jednocześnie przed sobą skrywali: mała udawanka, ale inna.

— Teraz rozumiesz? — spytała. — Tak miało być. A ja o tym wiedziałam.

— Ale dlaczego? — zapytał zachwycony, cierpiący. — Dlaczego jesteś tego taka pewna?

— Bo to jest Opowieść. A Opowieści się sprawdzają.

— Ale ja nie wiem, czy to Opowieść.

— Ludzie w opowieściach nie wiedzą, nigdy. Ale w nich są.

Pewnej zimowej nocy, gdy był chłopcem i zamieszkiwał w jednym pokoju ze swym przyrodnim bratem, umiarkowanie religijnym, po raz pierwszy zobaczył pierścień wokół księżyca. Gapił się na niego, na ten bezgraniczny lodowy pierścień, prawie tak szeroki jak nocne niebo, i zapewniał sam siebie, iż zwiastuje on Koniec Świata. Czekał na podwórku podniecony, aż ta cicha noc rozleci się na kawałki w apokalipsie, wiedząc w głębi ducha, że tak się nie stanie, że nic takiego nie zdarza się na tym świecie, że nie ma takich niespodzianek. Tej nocy śnił o Niebie: Niebo było ciemnym lunaparkiem, małym i ponurym, tylko żelazne Diabelskie Koło kręciło się w wieczności, a posępna arkada zabawiała wiernych. Obudził się z ulgą i już nigdy potem nie wierzył w swe modlitwy, choć odmawiał je bez żalu za brata. Odmówiłby i za nią, gdyby go o to poprosiła, z wielką przyjemnością; ale nie zamówiła żadnej. Zamiast tego poprosiła, by zgodził się na coś tak dziwacznego, tak niewyobrażalnego we współczesnym świecie, do którego należał, że zaśmiał się, zaskoczony.

— Opowieść — powiedział.

— Tak mi się zdaje — stwierdziła sennym głosem.

Pociągnęła go za rękę i oplotła ją wokół siebie.

— Tak mi się zdaje, jeśli tylko chcesz.

Wiedział, że musi uwierzyć, by udać się tam, gdzie była; wiedział, że jeśli uwierzy, dotrze tam, nawet jeśli tego miejsca nie ma, jeśli to tylko udawanka. Przesunął dłonią po jej smukłym ciele, a ona z cichym westchnieniem przytuliła się do niego. W myślach szukał tego starego życzenia, niestosowanego od dawna. Jeśli się tam udała, nie miał zamiaru zostać z tyłu; nie chciał być od niej dalej niż teraz.