Wszyscy skierowali się do salonu, gdzie zapalono już światła. Przechodząc przez hol, dostrzegli swoje odbicia w wysokim zwierciadle. George zatrzymał ich przy lustrze i uważnie wpatrywał się w odbicia: on, jego kuzynka, Smoky i Lily, która właśnie pojawiła się pomiędzy nogami matki. Czy się zmienili? Smoky znowu zapuścił brodę, którą zgolił, kiedy George go poznał. Jego twarz wydawała się bardziej koścista, bardziej — George nie znajdował innego słowa, ponieważ właśnie to słowo podsuwał mu natrętny posłaniec — uduchowiona. Uduchowiona, miej się na baczności. Alice została dwukrotnie matką, zdumiewające! Nagle przyszło mu do głowy, że patrzenie na kobietę z dzieckiem przypomina obserwowanie nagiej kobiety. To zmienia sposób widzenia jej twarzy, na której wyryta jest jakby cała historia. A on sam? Widział siwe włoski w wąsach, lekko przygarbione plecy i żadnych innych oznak. To była ta sama twarz, która zawsze spoglądała na niego, odkąd po raz pierwszy spojrzał w lustro.
— Czas szybko płynie — stwierdził.
Życiowy hazard
W salonie cała rodzina sporządzała wspólnie długą listę zakupów.
— Masło orzechowe — powiedziała matka. — Znaczki, jodyna, woda sodowa, i to dużo, płatki mydlane, rodzynki, proszek do zębów, sos korzenny, guma do żucia, świece. George!
Uścisnęła go, a doktor Drinkwater uniósł wzrok znad listy, którą spisywał.
— Witaj, George — odezwała się Cloud z kącika przy kominku.
— Nie zapomnijcie o papierosach.
— Jednorazowe pieluszki, te tańsze — dorzuciła Daily Alice.
— Zapałki, tampaxy, oliwa.
— Owsianka — powiedziała matka. — Jak tam twoi ludzie, George?
— Tylko nie owsianka! — zaprotestowała Tacey.
— Dobrze, dobrze. Mama, jak wiesz, nie może tego pominąć.
Matka potrząsnęła głową.
— Nie widziałam Franza od roku?
George położył banknoty na stole, przy którym siedział doktor.
— Butelka dżinu — powiedział.
Doktor napisał „dżin”, ale odsunął pieniądze.
— Aspiryna — przypomniał sobie. — Olejek kamforowy, antyhistamina.
— Ktoś jest chory? — zapytał George.
— Sophie ma tę dziwną gorączkę — odparła Daily Alice. — To przychodzi i mija.
— Co jeszcze? — zastanawiał się doktor, patrząc na żonę, która gładziła podbródek i cmokała, pełna wątpliwości, a w końcu postanowiła, że ona też pojedzie na zakupy.
Doktor wyszedł do holu, żeby nałożyć czapkę (jego włosy były zupełnie białe i przypominały kłębek przybrudzonej bawełny) i okulary w różowych oprawkach, które zgodnie z tym, co stwierdzało prawo jazdy, miał obowiązek nosić. Cała rodzina zarzucała go jeszcze wymyślonymi w ostatniej chwili potrzebami. Wziął brązową kopertę, w której były dokumenty spraw do załatwienia, oznajmił, że jest gotowy, i wszyscy wyszli na werandę, żeby go odprowadzić.
— Mam nadzieję, że będzie jechał ostrożnie — powiedziała Cloud. — Jest bardzo mokro.
Z wnętrza garażu dobiegł niepewny zgrzyt. Potem zapadła nabrzmiała cisza, a następnie rozległ się warkot silnika, po czym drewniana furgonetka wyjechała ociężale na podjazd, wyciskając dwa delikatne ślady na wilgotnych liściach. George Mouse patrzył zdumiony. Wszyscy zgromadzili się na werandzie tylko po to, żeby popatrzeć, jak starszy gość z werwą prowadzi samochód. Biegi zazgrzytały i wszyscy zastygli z wrażenia. George wiedział, oczywiście, że nie co dzień wyprowadzają samochód z garażu, że to była wyjątkowa okazja i doktor bez wątpienia poświęcił cały poranek na oczyszczenie starych drewnianych ścian samochodu z pajęczyn i przepędzenie wiewiórek, które sądziły, że mogą zamieszkać pod najwyraźniej nieużywanymi siedzeniami. Wiedział, że wsiadając do machiny, doktor czuł się tak, jakby przywdziewał zbroję, szykując się do bitwy w wielkim świecie. Musiał to oddać swoim wiejskim kuzynom. Każdy, z kim rozmawiał w Mieście, narzekał gorzko na samochody i ich rujnowanie, ale jego kuzynowie zawsze odnosili się do swego dwudziestoletniego pojazdu z największym szacunkiem i rzadko go używali. Roześmiał się, machając wraz z innymi na pożegnanie i wyobrażając sobie, jak doktor prowadzi wóz na szosie. Z początku będzie nerwowy i zacznie uciszać żonę, zmieniać bardzo uważnie biegi. Kiedy wjedzie na autostradę, zacznie czerpać przyjemność z widoku sunących za oknem krajobrazów i z własnego panowania nad pojazdem aż do momentu, gdy jakaś potworna ciężarówka przemknie z rykiem tuż koło niego i omal nie zdmuchnie go z drogi. Życiowy hazard.
Na wzgórzu
George powiedział, że nie ma najmniejszej ochoty siedzieć w domu. Przyjechał, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i tak dalej, nawet jeśli dzień nie bardzo sprzyja spacerom. Tak więc Smoky włożył kapelusz i kalosze, wziął laseczkę i poszedł z George’em na spacer na wzgórze.
Drinkwater ucywilizował to miejsce, wytyczając ścieżkę dla pieszych i tworząc kamienne stopnie w miejscu, które najbardziej się do tego nadawało. Postawił też ławeczki w stylu rustykalnym w miejscach widokowych, a na szczycie ulokował kamienny stół, gdzie można było zjeść lunch, podziwiając jednocześnie krajobraz.
— Nie bierzemy lunchu — powiedział George. Deszcz przestał padać. Zdawało się, że pochłonęła go mgiełka i że zawisł bez ruchu w powietrzu. Ruszyli pod górę ścieżką, która wiła się pomiędzy wierzchołkami drzew rosnących w parowach poniżej. George podziwiał wzory utworzone na liściach i gałązkach przez srebrzyste krople deszczu, a Smoky wskazał dziwnego ptaka (nauczył się rozpoznawać wiele gatunków, zwłaszcza tych dziwnych).
— A teraz powiedz szczerze — zaczął George. — Jak leci?
— Jak po grudzie — odparł Smoky. — Dobrze, dobrze. — Westchnął. — Po prostu jest ciężko, kiedy nadchodzi zima.
— O tak.
— Nie, tutaj jest ciężej. Nie wiem. Nie chciałbym, żeby było inaczej… Po prostu trudno znieść melancholię w niektóre wieczory. — George’owi zdawało się, że oczy Smoky’ego zaraz wypełnią się łzami. Wciągnął głęboko powietrze, błogosławiąc w duchu wilgoć i las.
— Tak, nie jest najlepiej — powiedział wesoło.
— Ciągle trzeba siedzieć w domu — ciągnął Smoky. — Wszyscy są razem. A mieszka tutaj tyle ludzi. Wydaje się, że ciągle się na kogoś natykasz.
— W tym domu? Przecież można tam zginąć na całe dnie. Na całe dnie.
Pamiętał podobne popołudnie jak to. Był wtedy dzieckiem, przyjechał tu do rodziny na Boże Narodzenie. Kiedy szukał ukrytych prezentów, które, jak wiedział, musiały gdzieś oczekiwać na wielki poranek, zabłądził na trzecim piętrze. Zszedł na dół dziwnymi, bardzo wąskimi schodkami i znalazł się w innym miejscu, wśród dziwnych pokojów. Zdawało mu się, że pod wpływem przeciągu ściany obite tkaniną żyją swoim własnym, tajemniczym życiem, a odgłos jego stóp wydawał się odgłosem stóp innej osoby, zbliżającej się z przeciwka. Po chwili zaczął krzyczeć, bo nie mógł znaleźć schodów. Odszukał jednak inne, ale zupełnie stracił nad sobą panowanie, kiedy usłyszał dobiegający z oddali głos mamy Drinkwater, która go wołała. Biegał dookoła z krzykiem i otwierał po kolei wszystkie drzwi, aż w końcu otworzył jakieś łukowate, które wyglądały jak wejście do kościoła, i znalazł swoje dwie kuzynki siedzące w wannie.
Usiedli na jednej z ławeczek Drinkwatera wykonanej z sękatego, koślawego drewna. Poprzez ścianę bezlistnych drzew widzieli wielkie połacie lądu zatopionego w szarości. Byli nawet w stanie rozpoznać szary pas drogi międzystanowej w następnym hrabstwie, ukołysany i spokojny. Momentami dobiegał ich uszu warkot ciężarówek niesiony w gęstym powietrzu.