Smoky wskazał na odnogę przypominającą palec lub głowę hydry. Odnoga ta biegła aż do wzgórza, po czym nagle się urywała. Tu i ówdzie na ziemi widniały żółte drobinki — uśpione gąsienice, z rodzaju tych wykonanych przez człowieka, przerzucających ziemię. Nie podpełzłyby ani trochę bliżej. Mierniczy i dostawcy, kontraktorzy i inżynierowie ugrzęźli tam na dobre na skutek braku zdecydowania, ale ta szczątkowa kończyna nigdy nie nabierze ciała i muskułów i nie przeciśnie się przez pięciokąt miast otaczających Edgewood. Smoky o tym wiedział.
— Nie pytaj mnie, skąd wiem — powiedział.
Ale George Mouse myślał o innym projekcie: wszystkie budynki, niemal opustoszałe, które należały do jego rodziny w Mieście, można by połączyć ze sobą na stałe i stworzyć w ten sposób ogromną, niedostępną ścianę — przypominającą mury obronne zamku — chroniącą centrum, w którym znajdowałyby się ogrody. Przybudówki i wszystkie budynki wewnątrz bloku można by wtedy wyburzyć, a przestrzeń ogrodów wykorzystać na jedno wielkie pastwisko albo farmę. Mogliby tam uprawiać rośliny i hodować krowy. Nie, kozy. Kozy są mniejsze i nie ma tyle kłopotów z ich wyżywieniem. Dają mleko i od czasu do czasu dobrze byłoby mieć koźlinę do zjedzenia. George nigdy w życiu nie zabił większego stworzenia niż karaluch, ale jadł kiedyś koźlę na obiad w restauracji i ślinka napłynęła mu do ust. Nie słyszał, co Smoky mówił, chociaż zdawało mu się, że coś mówił. Zapytał: — Ale jaka jest historia? Jaka jest prawdziwa opowieść?
— No cóż, jesteśmy przecież chronieni — stwierdził Smoky niejasno, kopiąc dziurę w ziemi swoją laseczką. — Ale zawsze trzeba coś dać w zamian za ochronę, prawda? — Na początku nic z tego nie rozumiał. Nie przypuszczał też, aby teraz rozumiał to choć trochę lepiej. Wiedział, że należy uiścić jakąś zapłatę, ale nie był pewien, czy została już uiszczona, czy dopiero ma być uiszczona czy też została odroczona. Nie wiedział, czy nieokreślone uczucie, jakie miał w zimie, uczucie, że czegoś się od niego wymaga, że ktoś upomina się o zapłatę, wysysa go i żąda poświęcenia (nie potrafił tego dokładnie określić) oznaczało, że kredytodawcy zostali zaspokojeni czy też że chochliki, które, jak mu się zdawało, zerkały przez okna i nawoływały z kominków, kryły się pod strzechami i grasowały w nieużywanych pokojach na górze, przypominały o niezapłaconym długu, niepobranym haraczu, o jakichś strasznych odsetkach, których nawet nie potrafił obliczyć.
Ale George rozmyślał o planie, który miał przedstawiać główne pojęcia teorii czynu (o której czytał w popularnym magazynie i która zdawała się bardzo sensowna) za pomocą pokazu sztucznych ogni. Myślał o tym, że różne etapy działania, tak jak opisywała to teoria, mogą znaleźć wyraz w inicjacji, narastającym syku, kulminacyjnym wybuchu i ostatecznym wypaleniu się kolorowej bomby. Myślał, w jaki sposób w kombinacji sztucznych ogni można przedstawić wszystkie akty różnego rodzaju i wielki czyn, którym jest rytm życia i czasu. Wizja rozprysła się. Potrząsnął ramieniem Smoky’ego i spytał:
— Ale jak ci idzie? Jak ci się powodzi?
— Jezu, George — odparł Smoky, wstając. — Powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Zimno mi. Założę się, że w nocy będzie mróz. Może spaść śnieg na święta. — Wiedział, że spadnie, zostało to obiecane. — Chodźmy się napić kakao.
Kakao i bułeczka
Było brązowe i gorące, z czekoladowymi bąbelkami na brzegu. Prawoślaz, który Cloud do niego dorzuciła, obracał się i puszczał bąbelki, jak gdyby roztapiał się z radością. Daily Alice zdradzała Tacey i Lily tajniki delikatnego dmuchania na napój, trzymania kubka za rączkę i śmiała się z brązowych wąsów, które kakao zostawiało na twarzy. Cloud pilnowała, żeby w czasie gotowania nie zrobił się kożuch, chociaż George’owi nie przeszkadzały kożuchy. Kakao przyrządzane przez jego matkę zawsze miało kożuchy, tak samo jak to, które podawali w dzbankach w podziemiach Kościoła Wszystkich Ulic, do którego zabierała jego i Franza w takie dni jak ten.
— Weź jeszcze bułeczkę — powiedziała Cloud do Alice. — Musisz jeść za dwóch. Musi jeść za dwóch — wyjaśniła George’owi.
— Chyba nie to masz na myśli — zdziwił się.
— Chyba tak — potwierdziła Alice i ugryzła bułeczkę. — Dobrze znoszę ciążę.
— Tym razem chłopiec.
— Nie — powiedziała w sekrecie. — Następna dziewczynka. Tak mówi Cloud.
— Nie ja — sprostowała Cloud. — Karty.
— Damy jej na imię Lucy — wtrąciła Tacey. — Lucy Ann i Andy Ann de Barn Barn Barnable. George ma dwa wąsy.
— Kto to zaniesie Sophie? — zapytała Cloud, stawiając kubek i bułeczkę na bardzo starej, czarnej japońskiej tacy, na której widniał wizerunek srebrnowłosego ducha pijącego colę.
— Może ja — zaproponował George. — Ciociu Cloud, może byś postawiła mi karty?
— Jasne, George. Ty chyba jesteś włączony.
— Żebym tylko znalazł jej pokój — zachichotał George. Wziął ostrożnie tacę, zauważając, że ręce zaczynają mu drżeć.
Sophie spała, kiedy wszedł do jej pokoju, popychając drzwi kolanem. Stał nieporuszony, czując parę unoszącą się z kakao i mając nadzieję, że Sophie nigdy się nie obudzi. Jak dziwnie jest odczuwać w dorosłym wieku emocje podglądacza — drżenie i słabość kolan i suchość w gardle — które teraz zostały spowodowane przez szaloną kapsułkę leku i dezabil Sophie, leżącej w zmiętoszonej pościeli. Jedna długa noga była odkryta, a jej palce skierowane ku podłodze, jak gdyby wskazywały pantofelek z pary chińskich kapci, które wystawały spod kimona leżącego przy łóżku. Piersi Sophie, miękkie od snu, wysuwały się spod pofałdowanej piżamy i unosiły się oraz opadały w rytm oddechu.
Były rozgrzane (pomyślał z czułością) od gorączki. Kiedy pożerał ją wzrokiem, wyczuła jakby jego spojrzenie, ponieważ natychmiast poprawiła piżamę i przewróciła się na bok, tak że jej policzek opierał się na dłoni zwiniętej w pięść. Zrobiła to z takim wdziękiem, że zachciało mu się śmiać albo płakać, ale powstrzymał się i postawił tacę na nocnym stoliku, na którym walały się buteleczki z lekarstwami i pogniecione chusteczki. Żeby postawić tacę, przeniósł na łóżko wielki album czy notes i w tym momencie Sophie obudziła się.
— George — powiedziała spokojnie i bez zdziwienia, przeciągając się. Być może myślała, że nadal śpi. Położył delikatnie swą śniadą dłoń na jej czole.
— Cześć, maleńka — powiedział. Oparła się na poduszkach, zamknęła oczy i na chwilę odpłynęła z powrotem do krainy snów. Potem westchnęła „och” i przezwyciężyła sen, wreszcie uklękła na łóżku i całkowicie się rozbudziła.
— George!
— Lepiej się czujesz?
— Nie wiem. Coś mi się śniło. Kakao dla mnie?
— Dla ciebie. Co ci się śniło?
— Mmm, dobre. Jak się obudzę, jestem głodna. Ty też?
Wytarła wąsy różową chusteczką, którą wyjęła z pudełka. Następna od razu zajęła zwolnione miejsce.
— Och, śniły mi się dawne lata. Chyba przez ten album. Nie, nie wolno. — Przytrzymała jego rękę, która wyciągnęła się po album. — Brudne zdjęcia. Nieprzyzwoite zdjęcia.
— Nieprzyzwoite.
— Moje zdjęcia sprzed lat. — Uśmiechnęła się, przekrzywiając głowę w sposób charakterystyczny dla Drinkwaterów, i zerkała na niego znad brzegu kubka, a jej oczy nadal były zmrużone od snu.