— Co tutaj robisz?
— Przyjechałem się z tobą zobaczyć — powiedział George. Kiedy ją ujrzał, wiedział, że właśnie po to przyjechał. Nic nie odpowiedziała na to szarmanckie stwierdzenie. Wydawało się, że zapomniała o jego obecności albo przypomniała sobie nagle o czymś zupełnie innym. Kubek z kakao zatrzymał się w połowie drogi do ust. Odstawiła go powoli, a jej oczy zapatrzyły się na coś, czego nie mógł widzieć, co znajdowało się w jej wnętrzu. Sophie starała się jakby to przezwyciężyć. Zaśmiała się krótko i przerażająco i nagle ujęła nadgarstek George’a, jak gdyby chciała wrócić do rzeczywistości.
— Jakieś sny — wyjaśniła, szukając jego twarzy. — Mam gorączkę.
Osierocone nimfy
Najlepsze chwile życia przeżywała zawsze w snach. Nie znała przyjemniejszej chwili niż ta, kiedy przenosiła się do innego miejsca, kiedy jej kończyny rozgrzewały się i stawały ciężkie, a roziskrzona ciemność pod powiekami układała się w pewien porządek i otwierały się drzwi. Kiedy świadoma myśl dostawała skrzydeł i pazurów sowy i oddzielała się od umysłu. Zaczynając od najdrobniejszej przyjemności, związanej z tym stanem, zaczęła stopniowo doskonalić się we wszystkich jego nienazwanych możliwościach. Po pierwsze musiała nauczyć się słyszeć cichy głos, ten fragment świadomego ja, maszerujący jak anioł stróż ze zjawami, którymi w krainie snów zastępujemy samych siebie, głos, który szepcze „śpisz”.
Cała sztuka polegała na tym, żeby go usłyszeć, ale nie posłuchać, bo w przeciwnym razie można by było się obudzić. Nauczyła się go słyszeć. Głos mówił jej, że nie może zostać zraniona na skutek ran, które odnosi we śnie, nieważne jak strasznych. Zawsze budziła się cała i bezpieczna w ciepłym łóżku. Od tej pory nie bała się żadnych koszmarnych snów. Dante jej snów wsparł się na śniącym Wergiliuszu i przechodził przez koszmary z radością, zdobywając nowe doświadczenia.
Następnie odkryła, że należy do tych, którzy potrafią się obudzić, opuścić lukę świadomości i wrócić potem do tego samego snu, który przerwali. Potrafiła również budować wiele sennych historii. Potrafiła wyśnić, że się budzi, a potem śnić, że budzi się z tego snu, śniąc za każdym razem, że mówi: „Och, to był tylko sen”. W końcu budziła się całkowicie i było to najcudowniejsze uczucie. Wracała do domu z podróży, a na dole czekało śniadanie.
Ale z czasem zaczęła przedłużać te podróże, udawać się dalej, wracać później i z większą niechęcią. Z początku martwiła się, że jeśli spędzi połowę dnia oraz noc w krainie snów, to w końcu nie będzie miała o czym śnić, jej sny staną się uboższe, nieprzekonujące, powtarzalne. Ale skutek był odwrotny. Im dalej podróżowała, im dalej pozostawiała prawdziwy świat, tym większe i bardziej wymyślne stawały się fikcyjne lądy, a przygody były bardziej kompletne i działy się z większym rozmachem. Jak to było możliwe? Przecież tematy do swoich snów mogła czerpać tylko z życia na jawie, z książek i z obrazów, z miłości i tęsknoty, z prawdziwych dróg i skał i prawdziwych stóp, które na nich stawiała. I skąd brały się te liczne wyspy, ponure, obszerne budynki, zagmatwane miasta, okrutne rządy, nierozwiązywalne problemy, komiczne postaci uboczne o dziwnych manierach? Nie wiedziała i z czasem przestała się tym przejmować.
Wiedziała, że prawdziwi ludzie, jej bliscy w realnym życiu, martwią się o nią. Ich troska towarzyszyła jej w snach, ale przemieniona w ostre prześladowanie i tryumfalne połączenie. W ten właśnie sposób radziła sobie z ich zmartwieniem.
A teraz posiadła ostatnią umiejętność, która wzmocniła siłę jej tajemnego życia i zarazem uspokoiła bliskich na jawie. W jakiś sposób nauczyła się podnosić sobie temperaturę, kiedy tylko chciała, a wraz z nią przychodziły niesamowite, nieodparte, gorączkowe sny. Podniecona tym zwycięstwem, nie dostrzegała z początku niebezpieczeństwa podwójnej dawki, zbyt szybko odrzuciła większą część prawdziwego życia — a ono stało się później skomplikowane i pozbawione obietnic i uciekła jako chora do swego łoża, ukrywając tajemnicę, unosząc się radością przyćmioną poczuciem winy.
Tylko po przebudzeniu zdawała sobie czasem z przerażeniem sprawę — tak jak teraz, kiedy George Mouse był świadkiem jej zapatrzenia w głąb siebie — z uzależnienia, zdawała sobie sprawę, że jest skazana, że zabłądziła w tym królestwie, zaszła, wbrew swej woli, zbyt daleko, żeby znaleźć drogę powrotną, a jedynym powrotem jest kontynuowanie drogi, ucieczka jeszcze dalsza, jedynym sposobem udoskonalenia tego strasznego uzależnienia jest całkowite poddanie się.
Schwyciła nadgarstek George’a, tak jakby dotknięcie jego prawdziwego ciała mogło ją wreszcie obudzić.
— Mam sny — wyjaśniła. — To z gorączki.
— Pewnie — powiedział George. — Sny z gorączki.
— Jestem połamana — skarżyła się, obejmując się rękoma. — Za dużo śpię. Za długo w jednej pozycji.
— Potrzebny ci masaż. — Czy głos go nie zdradził?
Kiwała się z boku na bok.
— Zrobiłbyś to?
— Jasne.
Odwróciła się do niego plecami, wskazując przez piżamę miejsce, które ją bolało.
— Nie, nie, nie, skarbie — przemawiał jak do dziecka. — Połóż się. Połóż poduszkę pod brodę, o tak. Ja sobie tu usiądę, posuń się trochę, zdejmę buty. Wygodnie? — Zaczął ją masować, czując ciepło jej rozgorączkowanego ciała przez cienki materiał piżamy. — Ten album — powiedział, nie zapomniawszy ani na chwilę.
— Och — westchnęła cicho, kiedy masował miejsce pod łopatkami. — To zdjęcia Auberona. — Wyciągnęła rękę i oparła ją na okładce albumu. — Zostały zrobione, kiedy byłyśmy dziećmi. Artystyczne zdjęcia.
— Co na nich jest? — spytał George, masując kości, z których wyrastałyby skrzydła, gdyby Sophie je miała.
Nie mogąc się powstrzymać, podniosła okładkę, ale opuściła ją ponownie.
— On nie wiedział — odparła. — Nie uważał ich za nieprzyzwoite. I wcale nie są. — Otworzyła album. — Niżej, o tak, jeszcze niżej.
— Oho — powiedział George. Znał kiedyś te nagie dzieci o perłowej skórze, przedstawione na zdjęciach, bardziej zmysłowe przez to, że jakby bezcielesne. — Zdejmij tę piżamę — polecił. — Teraz lepiej…
Przerzucała kartki albumu powoli i z roztargnieniem, tak jakby znowu chciała poczuć strukturę tamtego dnia, przeszłości, ciała.
Tu Alice i ona na kamieniach przy wodospadzie, który tryskał jak szalony za ich plecami, ale nie widać tego na zdjęciu. Wśród zamglonych liści na drugim planie obiektyw rozbił kropelki słońca na tuziny białych, bezcielesnych oczu, okrągłych ze zdumienia.
Nagie dzieci (ciemne aureole Sophie marszczyły się jak pączki kwiatów, jak drobne, zaciśnięte usta) patrzyły w dół do wnętrza czarnego, gładkiego stawu. Co tam widziały, co sprawiło, że opuściły oczy, że uśmiechały się? Ładna dłoń trzymała pod obrazkiem tytuł: „Sierpień”. Sophie przejechała palcem po liniach zetknięcia ud Alice z miednicą. Linie te wydawały się delikatne i ładnie zarysowane, jak gdyby jej skóra była wtedy cieńsza. Srebrzyste pośladki były ściągnięte, a nogi o długich palcach stykały się ze sobą, jakby zaczynały się przeobrażać w syreni ogon.
Małe zdjęcia zostały przymocowane do kartki czarnymi narożnikami. Sophie z szeroko otwartymi oczami i ustami, z rozstawionymi nogami i rozpostartymi ramionami. Gnostyczne X mikrokosmicznego dziecka kobiety. Jej długie włosy były stargane i wydawały się białe — właściwie złote — na tle ciemnej ściany drzew. Alice rozbierająca się: zdejmuje jedną nogawkę białych bawełnianych spodni, jej pulchny wzgórek łonowy zaczynają już pokrywać ostre, jasne włoski. Dwie dziewczynki wędrujące przez czas, dojrzewające w przyspieszonym tempie, tak jak rozwijają się magiczne kwiaty na filmach przyrodniczych. George pożerał je wzrokiem, podglądając przeszłość oczyma Auberona. Zatrzymają się tu na minutę…