Schodził na dół z jeszcze większą ostrożnością, Bóg jeden wiedział, co kryło się pomiędzy zardzewiałymi rurami, starymi bojlerami i zwałami ziemi. Nadepnął kiedyś na coś dużego, miękkiego i martwego i prawie skręcił sobie kark. Gdy zszedł na dół, powiesił lampę, podszedł do narożnika i przestawił stary kufer tak, że mógł na nim stanąć i dosięgnąć umieszczonej wysoko półki, do której nie miały dostępu nawet szczury.
Otrzymał spadek, przepowiedziany dawno temu przez ciotkę Cloud (spadek od nieznajomego i nie były to pieniądze), na długo przedtem, nim dowiedział się, jak wszedł w jego posiadanie. Otaczał całą sprawę tajemnicą w sposób charakterystyczny dla Mouse’ów — był to rezultat wychowywania się na ulicy i bycia najmłodszym we wścibskiej rodzinie. Wszyscy podziwiali wszechmocny piżmowy haszysz, którego George’owi nigdy nie brakowało, i pragnęli mieć go choć trochę. Ale George nigdy nie zapoznałby ich ze swoim dostawcą (nie było to nawet możliwe, ponieważ tamten już dawno nie żył). Wszyscy cieszyli się, dostając parę działek, a w jego mieszkaniu zawsze było towaru pod dostatkiem. I choć czasami po paru fajkach patrzył na swoich otumanionych kompanów i poczuwał się do winy z powodu swego uniesienia, a jego wielka, wspaniała, zdumiewająca tajemnica aż się prosiła, żeby ją wyjawić, to jednak George nigdy nie pisnął nikomu ani słowa.
To Smoky, nie zdając sobie z tego sprawy, ujawnił George’owi źródło wielkiego dobrobytu.
— Czytałem gdzieś — powiedział (zawsze zaczynał w ten sposób rozmowę) — że jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu twoimi sąsiadami byli przybysze z Bliskiego Wschodu. Wielu Libańczyków. I że w małych sklepikach ze słodyczami i w podobnych miejscach sprzedawano haszysz, nie kryjąc się z tym. Wiesz, obok chałwy i cukierków toffi. Za pięć centów mogłeś kupić całkiem sporo. Wielkie działki. Jak tabliczki czekolady.
I rzeczywiście przypominały tabliczki czekolady. George poczuł się jak myszka uderzona nagle w głowę wielkim młotkiem. Doznał objawienia.
Kiedy schodził potem na dół, aby uszczuplić swoje zapasy, wyobrażał sobie, że jest Lewantyńczykiem z kozią bródką, haczykowatym nosem i łysiną, utajonym pederastą, który daje za darmo baklavę chłopcom o oliwkowej skórze, pętającym się po ulicy. Ustawiał starannie stary kufer, wspinał się na niego, unosząc wyimaginowane frędzelki długiej szaty, i podnosił wieko drewnianej skrzynki, na której widniały zawijasy. Niewiele zostało. Czas ponowić zamówienie.
Pod przykryciem ze srebrnego papieru spoczywało kilka warstw towaru. Warstwy były od siebie oddzielone pergaminem. Same tabliczki zostały owinięte w trzeci rodzaj papieru. Wyjął dwie, rozważał to przez chwilę, po czym niechętnie odłożył jedną z powrotem. Zapasy nie są niewyczerpane, chociaż tak właśnie wykrzyknął, kiedy wiele lat temu odkrył skarb. Przykrył tabliczki pergaminem, a następnie srebrnym papierem. Zamknął wieko skrzynki i umieścił na swoim miejscu stare, bezkształtne gwoździe. Zdmuchnął na skrzynkę kurz, zszedł na dół i przyglądał się tabliczce przy świetle lampy, tak jak za pierwszym razem uczynił to przy świetle elektrycznym. Ostrożnie odsunął papier. Tabliczka była tak ciemna jak czekolada i miała wielkość karty do gry oraz grubość ośmiu dziesiątych cala. Widniał na niej falisty znak: handlowy, mistyczny? Nie wiedział.
Pchnął kufer, którego używał jako drabiny, na swoje miejsce w narożniku. Wziął lampę i zaczął wchodzić na górę. W kieszeni kardigana spoczywała tabliczka haszyszu licząca sobie około stu lat, a George Mouse już dawno przekonał się, że nie osłabiło to wcale jej działania. A nawet, być może, wzmocniło, tak jak dzieje się to z winem.
Wieści z domu
Właśnie zamknął na klucz drzwi do piwnicy, kiedy ktoś zaczął walić w drzwi wejściowe, tak nieoczekiwanie i gwałtownie, że George aż krzyknął. Odczekał chwilę, mając nadzieję, że był to tylko kaprys jakiegoś szaleńca, który się nie powtórzy. Ale pomylił się. Podszedł do drzwi, nasłuchiwał przy nich, nie odzywając się. Osobnik za drzwiami przeklinał ze złości, a następnie, wydając ryk, uchwycił sztaby i zaczął nimi potrząsać.
— Spokojnie, spokojnie — zaczął George. Osobnik uspokoił się.
— No to otwórz drzwi!
— Co? — Kiedy George nie wiedział, co odpowiedzieć na pytanie, miał zwyczaj udawać, że go nie dosłyszał.
— Otwórz drzwi!
— Przecież wiesz, że nie mogę tak po prostu otworzyć drzwi. Wiesz, jak jest.
— No dobra. Możesz mi powiedzieć, który z tych dwóch budynków ma numer dwieście dwadzieścia dwa?
— Kto pyta?
— Dlaczego każdy w tym mieście odpowiada na pytanie pytaniem?
— Hę?
— Dlaczego nie otworzysz drzwi i nie pogadasz ze mną, do cholery, jak ludzka istota?
Milczenie. Głębia rozpaczy i złości zawarta w tym okrzyku poruszyła serce George’a. Nasłuchiwał przy drzwiach, czekając na dalsze przekleństwa. Czuł się bezpieczny za szczelnie zamkniętymi drzwiami.
— Czy możesz mi powiedzieć — zaczął znowu osobnik i George wyczuł, że całym wysiłkiem powstrzymuje gniew i stara się mówić uprzejmie — gdzie mogę znaleźć dom Mouse’ów albo George’a Mouse’a?
— Tak — odparł George. — To ja jestem George Mouse. — To było ryzykowne, ale z pewnością nawet najbardziej zdesperowani komornicy i doręczyciele pozwów nie kręcą się tak późno po ulicy. — Kim jesteś?
— Nazywam się Auberon Barnable. Mój ojciec… — Jego słowa utonęły w szczęku i stuku otwieranych zamków i odsuwanych rygli.
George wysunął rękę w ciemność i wciągnął do środka osobę stojącą na progu. Wprawnymi ruchami zakluczył i zaryglował drzwi, po czym podniósł lampę, żeby przyjrzeć się kuzynowi.
— To ty jesteś tym dzieckiem — stwierdził, zauważając z przyjemnością, jak bardzo to określenie nie pasuje do wysokiego młodzieńca. Wyraz jego twarzy zmieniał się w migotliwym świetle lampy, ale nie nosiła ona śladów niestałości. Wydawała się wąska i ściągnięta. W istocie cała jego sylwetka, szczupła i schludna, przyodziana w czarne rzeczy, które dobrze na nim leżały, wydawała się sztywna i chłodna. Wypluty, pomyślał George. Zaśmiał się i poklepał Auberona po ramieniu.
— Jak się wszyscy mają? Jak tam Elsie, Lacy i Tillie, czy jak im tam na imię? Co cię tu sprowadza?
— Tata napisał — odparł Auberon, jak gdyby nie chciało mu się wszystkiego wyjaśniać, skoro zrobił to już ktoś inny.
— Ach tak? Widzisz, jak działa poczta. Wejdź, wejdź. Nie będziemy stali na klatce schodowej. To miejsce jest zimniejsze niż cycek czarownicy. Kawy?
Syn Smoky’ego wzruszył nieznacznie ramionami.
— Uważaj na schodach — przestrzegł go George i oświetlając drogę lampą, poprowadził kuzyna przez zakamarki kamienicy i mały pomost, aż w końcu stanęli na wytartym dywanie, w miejscu, gdzie poznali się rodzice Auberona. Gdzieś po drodze George zagarnął stare krzesło kuchenne, które miało trzy i pół nogi.
— Czy uciekłeś z domu? Siadaj — powiedział, popychając Auberona na wytarty fotel.
— Matka i ojciec wiedzą, że wyjechałem, jeśli o to chodzi — odrzekł Auberon odrobinę wyniośle, co, zdaniem George’a, było zrozumiałe. Chłopak skurczył się w fotelu. George chrząknął i z dzikim błyskiem w oku podniósł taboret z ułamaną nogą. Krzywiąc się z wysiłku, rozbił go o kamienne palenisko. Mebel rozpadł się na kawałki.