— Czy pochwalają to? — zapytał George, wrzucając kawałki taboretu do ognia.
— Oczywiście. — Auberon założył nogę na nogę i szarpnął dżinsy na kolanie. — Ojciec pisał. Mówiłem już. Powiedział, żeby cię odszukać.
— Ach tak. Czy przyszedłeś piechotą?
— Nie — odparł z pogardą.
— I przybyłeś do Miasta, żeby…
— Szukać szczęścia.
— Mhm. — George zawiesił czajnik nad ogniem i zdjął z półki na książki cenną puszkę przemyconej kawy. — Czy masz już pojęcie, jaki kształt może przybrać?
— Nie, właściwie nie, tylko… — George mruczał zachęcająco, kiedy przygotowywał kawę i ustawiał dwie filiżanki z różnych kompletów. — Chciałem… chcę pisać, zostać pisarzem.
George uniósł brwi. Auberon wiercił się w fotelu, jak gdyby te wyznania wyrwały mu się niechcący.
— Myślałem o telewizji.
— Nie to wybrzeże.
— Co?
— Wszystko, co idzie w telewizji, piszą na słonecznym, zachodnim wybrzeżu.
Auberon podciągnął prawą nogę i usiadł na niej. Nie zadał sobie nawet trudu, aby na to odpowiedzieć. George, szukając czegoś na półkach i w szufladach i przetrząsając swoje liczne kieszenie, zastanawiał się, jakim sposobem to odwieczne pragnienie znalazło drogę do Edgewood. Dziwne, że młodzi z taką nadzieją imają się umierających dziedzin. Kiedy on sam był młody, kiedy ostatni poeci pletli niezrozumiałe głupstwa o robaczkach świętojańskich zagubionych w dolinach rosy, dwudziestoletni chłopcy chcieli być poetami…
W końcu znalazł to, czego szukał: otwieracz do listów w kształcie sztyletu, pokryty lakierem. Natrafił na niego wiele lat temu w opuszczonym mieszkaniu i dobrze naostrzył.
— Wiele ambicji trzeba do tej telewizji — powiedział — i przedsiębiorczości. I wielu się nie udaje. — Nalał wody do dzbanka do kawy.
— Skąd wiesz? — spytał szybko jego kuzyn, jak gdyby już wiele razy słyszał te mądrości dorosłych.
— Ponieważ — odparł George — ja nie posiadam tych zalet i nie poniosłem porażki na tym polu. Kawa gotowa. — Chłopak nie uśmiechnął się. George postawił dzbanek z kawą na trójnogu, na którym wyryto dowcip w holenderskim dialekcie z Pensylwanii, i wyjął małe pudełko ciastek, w większości połamanych. Wyciągnął też z kieszeni swetra brązową tabliczkę haszyszu.
— Lubisz to? — spytał wspaniałomyślnie, pokazując Auberonowi tabliczkę. — Najlepszy libański. Tak sądzę.
— Nie biorę narkotyków.
— Aha.
George odciął narożnik swoim florentyńskim nożem. Nadział na niego odcięty kawałeczek i zatopił nóż w filiżance. Siedział mieszając kawę i przypatrując się kuzynowi, który dmuchał na napój, oddając się temu zajęciu bez reszty, jak gdyby nic innego nie pochłaniało jego myśli. Ach, jak to dobrze być starym i siwym i wiedzieć, że nie należy pytać ani o zbyt wiele, ani o zbyt mało. Wyjął nóż z kawy i stwierdził, że haszysz prawie się rozpuścił.
— No to opowiedz swoją historię — poprosił. Auberon milczał jak zaklęty. — No dalej — siorbiąc, pociągnął łyk kawy. — Jakie wieści z domu?
Musiał zadać wiele pytań, ale kiedy zaczynało świtać, Auberon mówił już całymi zdaniami i przytaczał anegdoty. George’owi to wystarczało. Kiedy wypił ostatnią kroplę wzmocnionej kawy, znał już całą historię życia zawartą w zdaniach Auberona, opatrzoną zabawnymi szczegółami i dziwnymi powiązaniami, a nawet patosem i magią. Wejrzał do zamkniętego serca kuzyna jak do przepołowionej muszli zwiniętego głowonoga.
Czego dowiedział się George Mouse
Opuścił Edgewood wczesnym rankiem, obudziwszy się przed świtem, tak jak zamierzał — odziedziczył tę zdolność po matce, potrafił budzić się wtedy, kiedy chciał. Zapalił lampkę. Dopiero za godzinę lub dwie Smoky zejdzie do piwnicy, żeby uruchomić generator. Auberon odczuwał napięcie i drżenie w przeponie, jak gdyby coś chciało się uwolnić i uciec stamtąd. Wiedział, że mówi się o „żołądku, który podchodzi do gardła”, ale nie należał do ludzi, którym podobne sformułowania cokolwiek mówią. Żołądek rzeczywiście podchodził mu do gardła, ale bardziej doskwierała mu trema i zdenerwowanie. Już nieraz przeżywał podobne emocje, ale zawsze sądził, że jedynie on ich doświadcza. Nigdy nie myślał, że uczucia te są tak pospolite, iż mają nawet własne określenia. Ignorancja pozwalała mu tworzyć wiersze o dziwnych uczuciach, które stały się jego udziałem. Zapisał na maszynie wiele stron. Gdy tylko ubrał się w schludne, czarne ubranie, włożył te kartki do płóciennego plecaka pomiędzy inne rzeczy: szczoteczkę do zębów i co jeszcze? Staroświecką maszynkę Gillette, cztery kostki mydła, egzemplarz książki Tajemnica Północnego Wiatru i testament dla prawników.
Wyruszając na spotkanie z przeznaczeniem, przemknął korytarzami śpiącego domu. Wyobrażał sobie, że czyni to po raz ostatni. Dom nie wydawał się pogrążony we śnie, raczej w niespokojnym półśnie: otwierał oczy ze zdumieniem, kiedy Auberon przechodził. Drżące, rozmyte światło osiadło w korytarzach. Wyimaginowane pokoje i hole wyglądały w tym blasku jak prawdziwe.
— Wyglądasz, jakbyś się nie ogolił — powiedział niepewnie Smoky, kiedy Auberon wszedł do kuchni. — Chcesz trochę płatków?
— Nie chciałem nikogo budzić, puszczając wodę. Chyba nie jestem w stanie nic przełknąć.
Smoky mimo to zaczął się krzątać przy starym piecu na drewno. Gdy Auberon był dzieckiem, zawsze się dziwił, widząc, że ojciec idzie wieczorem spać w tym domu, a potem pojawia się w szkole za biurkiem, jak gdyby został odmieniony albo jakby było ich dwóch. Wstał kiedyś na tyle wcześnie, że przyłapał ojca z potarganymi włosami i ubranego w szlafrok. Znajdował się pomiędzy snem a szkołą. Auberon czuł się wtedy tak, jakby przyłapał kuglarza. Smoky zawsze sam przyrządzał sobie śniadania. I chociaż od lat lśniąca, biała kuchenka elektryczna stała zimna i bezużyteczna w kącie kuchni, jak dumna stara gospodyni wysłana na emeryturę wbrew swej woli, a Smoky nie radził sobie zbyt dobrze z rozpalaniem ognia, podobnie jak z wieloma innymi rzeczami, to jednak nie zrezygnował z przygotowywania śniadań. Musiał tylko wstać trochę wcześniej.
Auberon, zniecierpliwiony powolnością ojca, pochylił się nad piecem i rozpalił ogień w jednej chwili. Smoky stał za nim, trzymając ręce w kieszeniach szlafroka, i przyglądał się synowi z podziwem. A po chwili siedzieli naprzeciw siebie z miskami owsianki i kubkami kawy, która stanowiła prezent od George a Mouse’a z Miasta. Zastygli na moment, trzymając ręce na kolanach i nie patrząc sobie w oczy. Zamiast tego wpatrywali się w brązowy brazylijski napój, połyskujący w dwóch stojących obok siebie filiżankach. Smoky, kaszląc przepraszająco, wstał i zdjął z wysokiej półki butelkę brandy.
— Długa droga przed tobą — powiedział i dolał do kawy alkoholu.
Smoky?
Tak, George rozumiał, że w ostatnich latach mógł tłamsić w sobie uczucia, a łyk alkoholu potrafi je czasem uwolnić. To nie problem: po prostu łyk alkoholu. Potem zaczął wypytywać Auberona, czy jest pewien, że wystarczy mu pieniędzy, czy ma adres prawników dziadka i adres George’a Mouse’a i wszystkie dokumenty prawnicze dotyczące spadku i tak dalej. A Auberon odpowiadał na wszystkie pytania twierdząco.
Po śmierci doktora nadal publikowano jego opowiadania w lokalnych dziennikach. George czytywał je nawet, zanim przeczytał dowcipy. Oprócz tych pośmiertnych opowiadań, przechowywanych tak skrzętnie jak przechowywane są przez wiewiórkę orzechy w zimie, doktor zostawił całe mnóstwo spraw, splątanych jak zagon dzikich róż. Prawnicy i agenci wykonywali jego wolę i mogli to czynić latami.