— Proszę — powiedziała Tacey, wyjmując z koszyka przy rowerze małą paczuszkę owiniętą w błękitny papier. — Weź to i otwórz, kiedy dotrzesz do Miasta. — Pocałowała go delikatnie.
— Weź to — powiedziała Lily, wręczając mu paczkę owiniętą w jasnozielony papier — i otwórz, kiedy o tym pomyślisz.
— Weź to — powtórzyła to samo Lucy. Jej paczka była zawinięta w biały papier. — Otwórz ją, kiedy będziesz chciał wrócić do domu.
Przyjął trzy podarunki, kiwając głową z zakłopotaniem, i włożył je do plecaka. Dziewczęta nic już nie dodały, tylko posiedziały przez chwilę z bratem i ojcem na werandzie, na której walały się opadłe liście i gromadziły pod wiklinowymi krzesłami (powinno się je schować do piwnicy, pomyślał Smoky, dawniej robił to Auberon). Poczuł chłód przeczucia, ale pomyślał, że to tylko przez ponury listopadowy mrok. Auberon, który był młody i na tyle samotny, żeby sądzić, że uda mu się uciec z domu bez niczyjej wiedzy i że nikt nie zwraca uwagi na jego poczynania, siedział teraz zażenowany, obserwując, jak wstaje dzień. Po chwili poklepał się po kolanach, wstał, uścisnął dłoń ojca, ucałował siostry, obiecał, że będzie pisać i w końcu ruszył na południe przez szumiący ocean liści. Skierował się do skrzyżowania dróg, na którym chciał złapać autobus. Nie oglądał się na cztery postacie, które śledziły go wzrokiem.
— No cóż — odezwał się Smoky, przypominając sobie własną podróż do Miasta. Był wtedy mniej więcej w wieku Auberona. — Będzie miał przygody.
— Wiele — powiedziała Tacey.
— To będzie zabawne — dodał Smoky. — Może, prawdopodobnie. Pamiętam…
— Zabawne przez jakiś czas — wtrąciła Lily.
— Niezbyt zabawne — dorzuciła Lucy. — Z początku tak, ale potem…
— Tato — powiedziała Tacey, widząc, że ojciec drży. — Nie powinieneś siedzieć tutaj w piżamie.
Wstał, owijając się szlafrokiem. Dziś po południu będzie musiał schować meble z werandy, zanim śnieg pokryje je grubą warstwą.
Przyjaciel doktora
George Mouse zmienił punkt obserwacyjny i patrzył teraz z wnęki w starym kamiennym ogrodzeniu, jak Auberon przemierza Stare Pastwisko i kieruje się na skróty do Meadowbrook. Polna Myszka, przycupnięta w tej wnęce, gryzła źdźbło trawy, a przez jej głowę przebiegały ponure myśli. Obserwowała zbliżającą się do niej ludzką istotę, która zgniatała butami wielkie gałązki i opadłe liście. Ach, jakie mają wielkie, niezgrabne stopy! Obute stopy, nawet większe i cięższe niż łapy Brązowego Niedźwiedzia! Tylko fakt, że mieli jedynie dwie stopy i pojawiali się koło jej domu rzadko i na ogół w pojedynkę, sprawiał, że Polna Myszka mogła sobie pozwolić na przyjazne uczucia względem nich. Nie żywiła ich nawet do krowy, która niszczyła jej dom i wydawała się najgorszym potworem. Kiedy Auberon zbliżył się i przeszedł tuż koło kryjówki, w której siedziała skulona Polna Myszka, stworzenie zdumiało się. To był chłopiec — teraz już duży — który kiedyś przychodził z doktorem, doktor zaś był przyjacielem prapradziadka Polnej Myszki. Gdy Polna Myszka była malutka, ten sam chłopiec wpatrywał się z przejęciem we wnętrze jej rodzinnego domu, opierając dłonie na podrapanych kolanach, a doktor tymczasem zapisywał wspomnienia prapradziadka, które teraz stały się słynne nie tylko wśród rodu polnych myszy, ale na całym wielkim świecie! Przypływ uczuć rodzinnych pozwolił Polnej Myszce przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość. Wystawiła nos ze swej kryjówki w murze i spróbowała zagadnąć chłopca: „Mój prapradziadek znał doktora” — zawołała. Ale chłopak pomaszerował dalej. Doktor potrafił rozmawiać ze zwierzętami, ale chłopak najwyraźniej nie.
Pasterz w Bronksie
Auberon zatrzymał się na skrzyżowaniu, zatopiony po kostki w opadłych liściach. W tym samym czasie Smoky stał roztargniony przed swoją szkolną bandą, zaskoczoną, że nauczyciel zamilkł tak nagle, pomiędzy podmiotem a orzeczeniem, trzymając kredę przy tablicy, a Daily Alice leżała pod kołdrą (tak! te wizje zaparły George’owi dech). Śniło jej się, że jej syn Auberon, który mieszkał teraz w Mieście, zadzwonił, żeby poinformować, jak mu się wiedzie.
— Przez jakiś czas byłem pasterzem w Bronksie — mówił bezcielesny i nadal tajemniczy głos — ale kiedy nadszedł listopad, sprzedałem stado. — Gdy o tym opowiadał, widziała Bronx: zielone, uprawne pola, zielone wzgórza nad morzem, czyste powietrze i niskie deszczowe chmury. Czuła się tak, jakby tam była, kiedy pasł stado, i szła tropem czarnych kuleczek po wyboistej drodze, prowadzącej na pastwisko. W uszach rozbrzmiewało jej beczenie owiec, w nozdrzach czuła ich zapach, przypominający zapach mokrej wełny w mglisty poranek. Jakie żywe! Widziała swojego syna: stał z kijem w ręku na wyniosłym cypelku i wpatrywał się w morze, na zachód, skąd przychodzi pogoda, i na południe, za rzekę, na ciemne lasy, które pokrywają wyspę od tej strony, i zastanawiał się…
Jesienią zamienił skórzane spodnie i kamasze na przyzwoity czarny garnitur, a pastuszy kij na laseczkę spacerową. Wybrał się z psem Sparkiem (był to dobry pies, którego Auberon mógł sprzedać razem ze stadem, ale nie potrafił się z nim rozstać) na wyprawę wzdłuż rzeki Harlem. Szli brzegiem tak długo, aż trafili do miejsca, gdzie można się przeprawić (niedaleko Sto Trzydziestej Siódmej Ulicy). Bardzo stary przewoźnik miał piękną prawnuczkę, ciemną jak jagoda, i skrzypiącą łódź. Auberon stał na dziobie, kiedy prom sunął wzdłuż liny do przystani po drugiej stronie rzeki. Gdy dobili do brzegu, zapłacił i ze Sparkiem, podskakującym mu przy nodze, wkroczył do Dzikiego Lasu, nie oglądając się za siebie. Było późne popołudnie, słońce (widział raz po raz jego przebłyski: żółty, zamglony blask za ciemnymi chmurami) wydawało się tak zimne i ponure, że niemal życzył sobie nadejścia nocy.
Kiedy znalazł się w głębi lasu, odwołał to życzenie. Skręcił w niewłaściwą drogę pomiędzy St. Nicholas Park i Cathedral Parkway i zaczął wspinać się po omszałych kamieniach. Wielkie drzewa czepiały się skalistego podłoża sękatymi paluchami, jęczały i skrzypiały, a ich pnie przypominały o zmierzchu ludzkie twarze. Dysząc z wysiłku na wysokiej skale, dostrzegł pomiędzy drzewami, że szare słońce zachodzi. Wiedział, że wciąż jest daleko od śródmieścia. Było mu zimno, a poza tym ostrzegano go wielokrotnie, jak niebezpiecznie jest przebywać w tym miejscu o zmroku. Poczuł się mały. Zmniejszał się błyskawicznie. Spark zauważył to, ale nie przejął się.
Noc, jak noc, sprowadza na świat rozmaite upiory. Auberon zaczął się bezsensownie spieszyć, przez co potykał się co rusz, a stwory podchodziły bliżej, z nieprzeniknionych ciemności wyglądały tysiące oczu. Auberon wziął się w garść. Nie wolno okazać strachu. Mocniej ścisnął laseczkę. Nie rozglądając się ani w prawo, ani w lewo, z trudem posuwał się w stronę śródmieścia. Szedł przed siebie, ale nie tak jak jest przyjęte. Raz czy dwa zagapił się na ogromne drzewa, których kształty rysowały się na nocnym niebie (na pewno znacznie się zmniejszył), ale szybko opuścił wzrok. Nie chciał uchodzić za przyjezdnego albo kogoś, kto nie zna się na rzeczy. Jednak nie mógł powstrzymać się od gapienia na tych, którzy uśmiechając się, robiąc mądre miny lub po prostu zachowując obojętność, patrzyli na niego, gdy go mijali.